Wielka Stopa. Potwór z Loch Ness. Hipogryf. Syrena. Szanse na dostrzeżenie dziś jakości w poczynaniach Manchesteru City były mniej więcej identyczne, jak na spotkanie któregoś z wymienionych na niedzielnym spacerze po osiedlu. Po The Citizens przejechał bowiem niebieski walec atomowy na liverpoolskich blachach.
Tak, City jak w większości meczów nie pozostawiło Evertonowi wątpliwości, kto dłużej będzie się cieszyć z posiadania piłki. I u kogo przełoży się to na więcej sytuacji strzałowych. Co z tego, skoro Everton potrafił być zabójczo skuteczny. Bezlitosny w każdym, najdrobniejszym posunięciu. Zdolny do zamienienia garści okazji w 4:0.
W upokorzenie, jakiego Pep Guardiola jeszcze w lidze nie zaznał. W całej swojej karierze menedżerskiej szkoleniowiec City nie przegrał w rozgrywkach krajowych czterema bramkami. Trenował w Hiszpanii i w Niemczech, wielokrotnie mierzył się z Realem i Atletico w La Liga, z Borussią w Bundeslidze, jednak dopiero w Anglii komukolwiek udało się powtórzyć to, czego w Lidze Mistrzów dokonał Real Madryt przeciwko jego Bayernowi, a Barcelona Luisa Enrique w październiku, w obecnej edycji przeciw prowadzonemu przez niego City.
I to Evertonowi. Zespołowi, który czterema bramkami ostatnio pogonił kilka ładnych miesięcy temu Yeovil. Który czwórkę, to przyjął. Od Chelsea na początku listopada. Evertonowi, który był dziś jednak pragmatyczny do bólu. W którym na swoje pięć minut zapracowali starzy ulubieńcy trybun, Lukaku i Mirallas, ale i ci całkiem nowi – 18-letni Tom Davies i 19-letni, kupiony niedawno za rekordowe 11 milionów funtów Ademola Lookman (o którym pisaliśmy TUTAJ).
Cztery celne strzały. Cztery bramki. 4:0. Liczbą dnia dla The Citizens będzie jednak paradoksalnie… trójka. O tyle punktów oddaliła się bowiem piłkarzom z Manchesteru wizja mistrzowskiego tytułu. I, co gorsza, tyle mogą za moment nadrobić ich lokalni rywale z Old Trafford, zrównując się tym samym z ekipą Pepa Guardioli w tabeli.