Turnieje rozgrywane poza sezonem, takie jak Amber Cup, niby są towarzyskie i niezobowiązujące, jednak natury sportowca nie da się oszukać. Każdy z nich chce wygrywać i nawet jeśli piłkarze nie walczą o ligowe punkty, to chęć rywalizacji często góruje nad poczuciem zabawy. Dla kibiców to też gratka, bo płacą za bilety i choć rozumieją formę, też wolą zobaczyć coś więcej niż wygłupy. I rzeczywiście, w czasie 11. edycji Amber Cup na pewno było na czym zawiesić oko. I wcale nie mówimy tu tylko o cheerleaderkach.
Najlepszym przykładem, że piłkarzom bardzo zależało na wygranych, było spotkanie Fabryki Futbolu z Lechią Gdańsk. Na boisku regularnie iskrzyło i jak mówili w rozmowach między sobą zawodnicy Fabryki, gdyby mecze trwały dłużej, gracze zaczęliby latać w powietrzu przez ciągłe faule. Faktycznie, gdyby organizator przyznawał na koniec nagrodę największego prowokatora, chyba musiałby przygotować dwa medale, które odebraliby bracia Paixao. – To oni się bardziej napinali niż moi koledzy z drużyny. Chyba mają jakiś odgórny nakaz, że muszą wygrać ten turniej. To już ich sprawa, jeśli prowokują, to nie mamy na to wpływu. Oczekuję od nich tylko szacunku. Jeśli ma być w tym szacunek, niech robią, co chcą – mówił Jan Bednarek, który na czas turnieju założył koszulkę z logiem agencji menadżerskiej. – Trochę rzeczywiście zaiskrzyło. Zawsze są jakieś tam emocje. Niepotrzebnie, bo zebraliśmy się tu wszyscy, by dobrze się bawić. Z drugiej strony, to fajne, że każdy daje z siebie wszystko – tłumaczył z kolei Michał Chrapek. Na boisku było sporo starć, a jeszcze po końcowej syrenie Marco Paixao nie ukrywał radości z pokonania Fabryki, złośliwie machając pokonanym na pożegnanie.
Działo się więc, ale to też zasługa zaproszeń rozesłanych przez organizatorów, bo te trafiły w ręce poważnych ekip. W przypadku takich eventów zawsze istnieje obawa, że turniej nie będzie na serio, bo w jednej drużynie wystąpi spocony Kalisz i jemu podobni, a w drugiej jacyś trzecioligowi artyści. Tu ten balans udało się zachować – w szranki stanęli głównie zawodowcy, ale i o element rozgrywkowy dobrze zadbano.
W turnieju zagrało sześć drużyn – Lechia Gdańsk, Śląsk Wrocław, Chojniczanka Chojnice, Stomil Olsztyn, Fabryka Futbolu i reprezentacja Polski w beach soccerze. Ciekawostką był udział tych ostatnich, bo choć na piasku królują, to tu nikt nie rozsypał go nawet w polu karnym i można było się zastanawiać, jak sobie poradzą na hali. Wyszło nieźle, z grupy nie wyszli, ale na przykład długo opierali się Lechii Gdańsk, nie mogącej sforsować ich szyków w obronie. Naturalnie, byli za to efektowni – szła przewrotka za przewrotką, a w tej sztuce królował oczywiście Bogusław Saganowski.
Termin rozgrywania zawodów był na pewno zbawieniem dla pierwszoligowców, bo ci mają teraz nieprzyzwoicie długie wakacje, na boiska, by walczyć o punkty, wyjdą bowiem dopiero w marcu. – Pokopaliśmy piłkę z fajnymi zespołami, trochę humoru, trochę sportu, fajna rozrywka dla trójmiejskiej publiczności. Myślę, że wszyscy są zadowoleni. Jestem jak najbardziej za takimi inicjatywami, przyjechaliśmy z młodymi chłopakami, którzy czasami trenują z pierwszym zespołem, dostali szansę gry przeciwko ciekawym rywalom, jak Sławek Peszko czy bracia Paixao. Chciałbym, żebyśmy grali w przyszłym sezonie przeciwko nim w tej samej lidze. Nie ma co ukrywać, że musimy walczyć o ten awans, skoro mamy już lidera. Na tym poziomie są już takie charaktery, że nie da się przejść obojętnie obok meczów. Poza tym, rodzina ogląda nas w telewizji! – mówił Piotr Kieruzel z Chojniczanki. Ergo Arena zrobiła z kolei wrażenie na piłkarzach Stomilu Olsztyn, którzy śmiali się, że hala do rozgrzewki jest lepsza niż główna hala w ich mieście, bo rzeczywiście Olsztyn nie jest najmocniejszym punktem, jeśli chodzi o infrastrukturę na sportowej mapie Polski.
Natomiast kibicowsko, przyjezdni z województwa warmińsko-mazurskiego zaprezentowali się naprawdę dobrze, byli właściwie drugą siła na turnieju:
Oczywiście zaraz po Lechii (choć druga trybuna była średnio zaangażowana):
Jak wyglądało to od strony sportowej? Wygrała Lechia Gdańsk, a więc udało się jej obronić tytuł z zeszłego roku. Pierwsze skrzypce u biało-zielonych grał Michał Chrapek, który prezentował się naprawdę rewelacyjnie – piłka go słuchała, bawił się nią i nie miał problemów, by kolejnych rywali mijać dryblingiem. – Wiele razy powtarzałem, że bardzo dobrze czuję się w grze na hali – stwierdził sam zawodnik, po którym było widać, że jest dziś wyjątkowo pewny siebie. Jednak oczywiście nie tylko on dawał radę, w gazie był Peszko, bracia Paixao, a na przykład Nunes potwierdził, że jest niezłym technikiem, ściągając kapelusz jednemu z rywali. To była też okazja na pokazanie się tym, którzy w lidze sobie nie pograli jak Mateusz Bąk i Denis Perger, którego nie poznałaby pewnie znaczna część publiczności, gdyby nie miał na sobie lechijnej koszulki.
Drugie miejsce przypadło zaś Śląskowi, który uległ Lechii dopiero po rzutach karnych. Może to nie był nawet test, ale jedna z pierwszych okazji, by zobaczyć Jana Urbana w nowej roli. Poradził sobie dobrze i był zresztą w bardzo dobrym humorze. Fabryka Futbolu potrzebowała wygranej Śląska nad Stomilem, by wyjść z grupy. To się udało i w szatni Fabryki Urban otrzymał gromkie brawa, a na koniec rzucił żartem, że numer konta jeszcze prześle. Wrocławian w Gdańsku reprezentował też Adam Matysek, ale już naturalnie nie w dresach i z założonymi rękawicami, tylko ubrany bardziej oficjalnie. – Nie przejechaliśmy tylu kilometrów w takich warunkach tylko po to, żeby sobie pokopać, wykąpać się i pojechać do domu. Jeśli już tu jesteśmy, to traktujemy to poważnie. Na każdym tego typu turnieju reprezentujemy nie tylko siebie, ale też cały klub i miasto. Spięć rzeczywiście nie brakuje, to gra kontaktowa, na bardzo małym boisku. Nie ma tyle miejsca, by uniknąć jakichkolwiek stykówek. Choć wiadomo, że to nie to samo co liga, to jednak potraktowaliśmy ten turniej prestiżowo. Czy chciałoby się stanąć na bramce? Nie, mój czas dobiegł końca. Nie kusiła mnie perspektywa gry – tłumaczył były bramkarz reprezentacji Polski.
Najniższe miejsce na podium zajęła Fabryka Futbolu, z którymi spędziliśmy cały turniej, o czym będziecie mogli się przekonać w naszym materiale video. Królem strzelców turniej został Miłosz Przybecki, grający właśnie dla Fabryki – ma facet pecha, rzadko kiedy jest chwalony, a gdy już przyjdzie jego chwila i odbiór nagrody, spiker wyczyta go jako Michała… Jesteśmy też winni podziękowania Błażejowi Telichowskiemu, który dał nam specjalne opaski, uprawniające do skorzystania z bufetu. Żebyśmy – jak tłumaczył – nie wynosili bigosu w kieszeniach.
Spędzony z tą drużyną dzień po raz kolejny zresztą jedynie utwierdził nas w przekonaniu, że piłkarze – czy to byli czy też wciąż grający – to nie tylko źródło tryskającej z uszu sody. Nasza obecność w szatni wcale nie krępowała zawodników Fabryki Futbolu, którzy bezproblemowo przyjęli nas w swe szeregi, co najwyżej prosząc czasami na żarty o wycięcie z materiału mniej wyszukanych żartów. Widać było, że choć zawodnicy ci nie występują na co dzień w tych samych klubach, zdecydowanie nadają na identycznych falach i do Trójmiasta przyjechali w głównej mierze po prostu dobrze się bawić. Bez zbędnego kija w dupie. Spędzając z nimi czas, naprawdę trudno było chłopakom nie kibicować.
Największy wodzirej spośród wszystkich graczy? Wybór był naprawdę trudny, jednak ostatecznie postawilibyśmy na wspomnianego przed chwilą Błażeja Telichowskiego. Oczywiście ucięliśmy sobie z nim krótką pogawędkę po spotkaniu Śląska ze Stomilem, w którym wrocławianie zapewnili Fabryce Futbolu awans z drugiego miejsca w grupie. – Już wczoraj zapraszaliśmy zespoły z naszej grupy na Sopot, ale się nie udało. Tylko my ostatecznie tam wylądowaliśmy. Oczywiście żartuję, pełen profesjonalizm! Dzisiaj po turnieju mamy bankiet. Tak czy owak, fajnie, że Śląsk grał do końca. Jest wesoło, bo liczy się sport i dobra zabawa, u nas – ze wskazaniem na zabawę. Kiedy jednak wychodzimy na boisko, gramy na poważnie i gdzieś tam trzymaliśmy kciuki za Śląska. To, że jeszcze nie wygraliśmy meczu oznacza, że Lechia w półfinale nie podejdzie do nas na poważnie, a wtedy zaatakujemy i znajdziemy się w finale. Nie no, mamy doświadczony zespół, może aż za bardzo. Ale nie odstajemy, wręcz przeciwnie. Byliśmy w dotychczasowych spotkaniach dominującą stroną. Kondycyjnie jesteśmy jednak przygotowani do trochę innych zawodów, ale myślę, że dajemy radę (śmiech).
Choć tak jak pisaliśmy, na boisku walka trwała na całego, to organizatorom udało się znaleźć odpowiedni balans i umiejętni wpletli elementy rozrywkowe do turnieju. Za coś takiego można uznać na przykład Turbokozaka, którego poprowadził oczywiście Bartosz Ignacik. Widzowie, którzy dopatrują się licznych cięć w programie, mogli w końcu zobaczyć piłkarzy zmagających się z wyzwaniami na żywo. No i chyba najgorzej poszło Patrykowi Mikicie, który miał trafić do pustej bramki z gdzieś ¾ boiska. Niedaleko, bo takie boisko duże być nie może, a Mikita nie trafił ani razu. – To bardziej taki zalążek Turbokozaka. Tak czy owak, wydaje mi się, że na hali jest zawodnikom trudniej i poziom był daleki od ideału. Czy Mikita był najgorszym spośród wszystkich, z którymi miałem do czynienia? Żeby to w miarę ładnie zabrzmiało – był najsłabszy z całej szóstki dzisiejszych uczestników. Marzy mi się, żeby zrobić jeden sezon Turbokozaka live. Żeby ludzie się odczepili, przestali liczyć piłki, i tak dalej. Męczy to już nie tylko nas, ale i tych, którzy te komentarze piszą. Są na świecie ważniejsze sprawy niż sprawdzanie, ile piłek jest ustawionych do strzału. To jest zabawa. Mogę zdradzić, że w tym roku jest szansa na nagranie odcinka z Robertem Lewandowskim. Z drugiej strony uważam, że Robert równie dobrze może zarówno zdeklasować konkurencję, jak i przegrać z Cebulą z Korony Kielce. “Jak to jest, że Lewandowski jest za Cebulą?!”. Będzie płacz i lament. Lewy jest jednak chętny. Jestem z nim umówiony, że gdy będzie cieplej, lecimy do Monachium – mówił Ignacik.
Drugim takim elementem rozrywkowym była rywalizacja Reprezentacji Artystów Polskich z przyjaciółmi Amber Cup. Pierwszych prowadził Piotr Świerczewski, który dodatkowo stanął na… bramce. – Dlaczego dziś grałem na bramce? Po pierwsze – nie było komu bronić po drugie – taką ustaliliśmy taktykę, by zaskoczyć rywala. Niestety, plan zawiódł, ale udało się strzelić dwa gole. Można to jednak uważać za sukces, ponieważ w zespole był tak na dobrą sprawę tylko jeden zawodnik, Piotrek Orliński, który gdzieś tam kiedyś grał. Przeciwnicy mieli o wiele większą liczbę byłych piłkarzy. Przede wszystkim mieli jednak Kamila Wilczka, który czarował techniką. Byliśmy trochę słabsi, ale mieliśmy jakiś plan. Czy ze mną na w polu byłoby lepiej? Na pewno! Kolano mnie trochę bolało, gdyby nie to – byłoby bardzo dobrze. Podpatrywałem, jak grał dziś Łukasz Sapela, tylko że on oddawał więcej strzałów. Jest niedosyt, bo potrafię mocno uderzyć. Chłopaki powinni byli mi wycofywać, ale trochę się napalali pod bramką. Nie wszyscy zrozumieli moje intencje, bo ja tu jestem takim trochę grającym trenerem. Szczególnie my, byli piłkarze podchodzimy do sprawy poważnie, bo to dla nas niesamowita frajda, że możemy sobie jeszcze wyjść na boisko i pokopać. Dla aktorów to też fajna sprawa, bo to nie plan filmowy czy deski teatru, ale chcą być jak Messi czy Ronaldo, ale na razie to kończy się przed lustrem i brakiem wycofania piłki do mnie (śmiech).
Oprócz Piotra Świerczewskiego o wrażenia po meczu spytaliśmy też jednego z przedstawicieli szeroko pojętego świata celebrytów, znanego i lubianego Bilguuna Ariunbaatara. – Strasznie się spociłem, ale w sumie to udało mi się prawie pięć razy dotknąć piłkę. Gdybym udało się dziesięć, strzeliłbym bramkę. Ale nie chcę się przebranżowić, raczej pozostanę tu, gdzie jestem, poza boiskiem. Na murawie mogę być MVP dzielonym przez pięć. Chociaż muszę powiedzieć, że ogólnie kiedyś grywałem co czwartek! Ogarniałem kolegów, którzy nie za bardzo grają. Szczerze mówiąc o wiele lepiej czuję się w kosza. Raz grałem nawet na meczu charytatywnym organizowanym przez Marcina Gortata. Okiwałem trzech i zrobiłem quadruple-double. I czapowałem Marcina, ale miałem wtedy drabinę.
Ciekawa perspektywa na spędzenie całego turnieju
Jak w ogólnym rozrachunku podsumowalibyśmy Amber Cup 2017? Cóż, na pewno nie żałowaliśmy, że sobotę postanowiliśmy spędzić na ERGO Arenie. Fajna zabawa i oderwanie od ligowej młócki, które jednak w jakiś sposób na pewno wzmaga apetyt przed startem rundy wiosennej czy to Ekstraklasy czy też I ligi.
Potwierdzeniem tego była chociażby frekwencja, która dopisała znacznie bardziej niż rok temu. Tak naprawdę każdy mógł bowiem znaleźć coś dla siebie. Czołowe drużyny najwyższego szczebla rozgrywkowego? Proszę bardzo. Solidne ekipy z zaplecza? Jak najbardziej. Humorystyczne przerywniki i możliwość ujrzenia w akcji starających się kopać skórzany balon wszelkiej maści sław? Żaden problem. Organizatorzy bez cienia wątpliwości w odpowiedni sposób zadbali o to, by nie było nudno i starali się trafić w gust każdego odbiorcy widowiska. Do wyboru, do koloru. Inicjatorzy turnieju zawiesili sobie w tym roku poprzeczkę naprawdę wysoko, jednak sądząc po tym, jak z edycji na edycję cały event stale ewoluuje, mamy przeczucie, że za 12 miesięcy po raz kolejny chętnie wybierzemy się na pogranicze Sopotu i Gdańska. I po raz kolejny nie będziemy tego żałować.
Paweł Paczul i Janusz Banasiński