Reklama

Ogórkowa

redakcja

Autor:redakcja

09 stycznia 2017, 17:03 • 6 min czytania 36 komentarzy

Autorem poniższego tekstu jest Bartosz Sadulski, dziennikarz, pasjonat piłki, ale też autor arkusza poetyckiego „artykuły pochodzenia zwierzęcego” (2009) oraz tomów wierszy „post” (2012) oraz „tarapaty” (2016). Za pierwszy z nich był nominowany w 2013 roku do Nagrody Literackiej Silesius w kategorii „debiut”. W związku z powyższym spodziewajcie się tekstu zupełnie innego niż zwykle. Zapraszamy.

Ogórkowa

***

Ogórkowa może być zupa, sałatka, ale też liga. Ogórkowy jest sezon, ogór to mizerny piłkarz, a ogórki to bynajmniej nie warzywa, ale zbieranina ogórów. Jako przykład wystarczy przywołać Janusza Wójcika, który o Arabach mówił: „Ogórki takie, że jak do nich jechaliśmy to z trudem wygrywaliśmy albo i nie… Takie ogórki. Ogórki to się teraz o nas mówi. Kiszone ogóry, nawet nie surowe.” Ba, pamiętam wywiad Makuszewskiego, który kilka lat temu po testach w Polonii Bytom opowiadał, że w ocieplanej koszulce Polonii czuł się „skiszony jak ogór”. Metafora ogórkowa, podobnie jak kiełbasiana, znakomicie się sprawdza w warunkach piłkarskich, w przeciwieństwie do równie fallicznego kabaczka czy cukinii. Ogór jest nasz, swojski, polski, rośnie na polskiej ziemi, zielony jest cały i na dodatek nosi sandały nawet w egipskich kurortach.Ogór to Andrzej wśród warzyw. O ile jednak łatwo nazwać „ogórem” pierwszego gorszego kopacza (z jednoczesną pewnością, że ogórkowatość się od niego prędko nie odklei), o tyle pojęcie „ogórkowej ligi” zdaje się być o wiele bardziej płynne i zmienne.

„Mówiliście, że gramy w ogórkowej lidze. A my reprezentujemy na niezłym poziomie kraj, ligę i miasto w Lidze Europejskiej.” Od tych słów Kamila Bilińskiego i dwumeczu, który do dzisiaj Lechowi powinien odbijać się czkawką, miną zaraz cztery lata, a liga litewska niewątpliwie jak była ogórkowa, tak jest, tym bardziej, że niektóre boiska wyglądają jak ogródki – nie tylko kibice Jagi kojarzą nazwę FK Kruoja Pakruojis. Niemniej dla postronnego obserwatora zawsze wstrząsający jest moment, kiedy liga, z której dotąd my masowo ściągaliśmy kopaczy kupuje polskie ogóry, bo przypomnijmy że wspomniany Biliński w polskiej Ekstraklasie bynajmniej nie walczy o koronę króla strzelców. Równie niepokojącym zaburzeniem poznawczym jest moment, kiedy ruchy zachodzą w drugą stronę, bo przecież z Portugalii mogliśmy przez lata kupić wino i torebki z korka, a nagle zaczęli się pojawiać goście w korkach (choć innych, niż torebki), klasy oczywiście różnej, także ogórkowej. Dla kogoś, kto miał w pamięci Mielcarskiego i Woźniaka, których przygoda kończyła się raczej na popijaniu porto w Porto, transfery Dossy Juniora i całego zaciągu iberyjskiego z fatalnymi Descargą i Nacho Novo na czele był niemalże transgresją. Czy jest to jednak przepoczwarzenia się ligi z, powiedzmy, pomidorowej w ogórkową? FC Porto gładko sobie radziło w latach 90. z ŁKS-em, a później z Wisłą, która zebrała też oklep z Vitorią, i Polonią, chociaż Mourinho nadal pewnie budzi się zlany zimnym potem na myśl o porażce w Płocku. Benfica męczyła się w 1993 roku z GKS-em Katowice, ale ostatecznie dotarła do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów, a trzy lata później władowała Ruchowi Chorzów u siebie pięć bramek. Świeżo w pamięci pozostają wyrównane boje Lecha z Bragą i nudne remisy z Belenenses aktualnie prowadzonym teraz przez ogóra Machado, który sobie nie poradził w Lechii, ale przede wszystkim awans Legii z grupy kosztem Sportingu. W rankingu europejskich lig Portugalczycy wyprzedzają nas o piętnaście miejsc, jednak nieuchronnie oliwka zaczyna się wydłużać i zielenieć, lada chwila uda się z niej zrobić mizerię. Różnica w ćwierćfinale też nie była tak wielka, jak czternaście lat wcześniej w Korei, prawda? Pytanie brzmi: kto komu teraz jest ogórem?

Motyw ogóra powrócił i zwrócił moją uwagę w związku z transferem Daniela Chimy Chukwu do Legii. Pomijając okolicznościowe żarty z przebijaniem blach Chukwu natychmiast został ometkowany kodem kreskowym z napisem„ogór”, której się pozbędzie dopiero jak zostanie królem strzelców. Jednocześnie ligi w których grał określone zostały przez wiernych czytelników i błyskotliwych komentatorów „ogórkowymi”. I tu jest ogór pogrzebany. Bo o ile zgadzamy się z Adamem Nawałką że Adrian Mierzejewski, choć ogórem nie jest, gra w ogórkowych ligach i zarabia tyle, że stać go na wszystkie plantacje ogórków na świecie, o tyle druga liga chińska, w której kopał ostatnio Chukwu, brzmi nieco enigmatycznie (aczkolwiek o trzeciej, w której trenerem aktualnie jest były trener mistrza Litwy, myślę jak o chińskiej kuchni: tajemniczej, okrutnej i obrzydliwej). Kiedy mówimy o chińskim futbolu, oczami wyobraźni widzimy miliony euro niewiadomego pochodzenia lekkim gestem wykładanymi na stół za europejskie gwiazdy przez sympatycznych panów wyglądających jak antagoniści Jackiego Chana w „Zabili go i uciekł 2: zemsta kormorana”. W przypadku drugiej ligi mówimy o rozgrywkach, w których w zeszłym sezonie grali Nikica Jelavic, Zvjezdan Misimovic czy Nenad Milijas (no dobra, i Rok Elsner), a trenowali Fabio Cannavaro, Ciro Ferrara i Clarence Seedorf, którego jeszcze w grudniu zluzował Sven-Goran Eriksson. Jeśli jest to ogórkowa liga, to ogórki są z dolarów i złota. Nic nam to nie mówi o jakości tych rozgrywek, ale pamiętajmy, że dla Shenxin rok wcześniej w chińskiej ekstraklasie Nigeryjczyk strzelił 11 goli – o takich liczbach Gervinho czy Lavezzi ostatnio mogli pomarzyć. Nie chodzi bynajmniej o to, żeby Chukwu czy czyjejkolwiek strategii transferowej bronić, ale wybadać, w którym miejscu zaczyna się i kończy ogórkowość. Zapewne gdyby napastnik przyszedł do Legii chwilę po walce z Molde, mielibyśmy passus Waldemara Soboty – solidny klub wyjmuje czołowego gracza swojego rywala po trudnych potyczkach w pucharach. Tymczasem dwa lata w Chinach wydają nam się czasem straconym, chociaż chłopak ma dopiero 25 lat, czyli tyle samo, ile my w jego wieku.

Reklama

Kiedy do Legii przychodził Nikolić też mogliśmy kręcić nosami, a szefowie Lecha nakręcili się tyle, że aż koło tych nosów przeszedł im napastnik jak na Ekstraklasę wybitny: węgierska to nawet nie ogórkowa, ale paprykowa liga, bo przecież w rankingu aż dwanaście pozycji za nami, pewnie Olimpia Grudziądz zrobiłaby tam mistrza już w marcu. Mam jednak wrażenie, że podobnie jak w przypadku portugalskiej, chociaż na mniejszą skalę, doszło w jej przypadku do sporego przewartościowania, bo przed transferami Guzmicsa i Lovrencicsa (czy Michała Nalepy, klasycznego by się wydawać mogło ogóra, w drugą stronę) kojarzyłem ligę węgierską z pobytem niedawnego reprezentanta Polski i gracza Evertonu Roberta Warzychy w drużynach o nazwach brzmiących jak nazwy węgierskich krążowników, gdyby tylko Węgry miały morze. O transferach reprezentantów Węgier mogliśmy marzyć, jak o wczasach na Balatonie po całorocznym zapierdolu w fabryce konserw. Jednak status tej ligi w oczach kibica się nie zmienił.

Pojęcie ogórkowatości, tak pojemne dla komentatorów, wydaje się zupełnie nie funkcjonować na rynku. Trudno sobie wyobrazić, że szefowie Torino w mrokach turyńskich gabinetów złowieszczo śmieją się z CV Glika i spadku z ogórkowej ekstraklasy, a Manchester United jednak nie wyłoży więcej, niż trzy worki gruzu za Mkchitarjana, bo ten podejrzanie zbyt długo kopał w Armenii. Niewątpliwie Ekstraklasa jest ogórkowa dla coraz mniejszej liczby graczy, czego symbolem niech będzie porównanie gracza z Bundesligi w Ekstraklasie w latach 90. (pijak Borowka), a w drugiej dekadzie XXI wieku (Hlousek). Tylko w świecie Janusza Wójcika i pewnie Wojciecha Łazarka można szafować ogórami na lewo i prawo, ale my, ludzie światli i cierpliwi, każdemu damy szansę, a nuż z tego ogóra będzie piękna mizeria.

Bartosz Sadulski

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

36 komentarzy

Loading...