Zdobyć tytuł mistrza świata Ironman na Hawajach w kategorii M-50 w 2022 roku – to cel Marcina Koniecznego. Trenera biznesu, który jest jednocześnie jednym z najlepszych polskich triathlonistów. I który w swoim debiucie na dystansie pełnego Ironmana… wygrał zawody w Borównie.
Dla jakiej największej liczby osób prowadziłeś szkolenie?
Biorą w nich udział małe grupy, do dwudziestu ludzi. Natomiast zdarzyło mi się prowadzić prezentacje dla ponad trzystu odbiorców.
Przed czym czułeś większy stres: przed takim spotkaniem, czy przed startem w Roth, w którym ukończyłeś Ironmana w niesamowitym czasie 8:48?
Przed Ironmanem, bez dwóch zdań. Pierwsze szkolenie zaliczyłem w 1993 roku. Mam doświadczenie, zetknąłem się już naprawdę ze wszystkimi możliwymi sytuacjami, dlatego w pracy jestem spokojny. Wiesz, zdarzyła mi się nawet… padaczka alkoholowa. Dziewczyna przyszła po całej nocy picia i padła. Musiałem zareagować: należało zrobić wszystko, żeby na przykład nie udławiła się własnym językiem.
Moja praca jest dosyć przewidywalna. Kiedy widzę czasem na sali narąbanego gościa, mam wiele sposobów na to, jak go spacyfikować. Zawsze mogę też go wyprosić i zamknąć drzwi na klucz. Za to w triathlonowym starcie nie wszystko da się przewidzieć, dlatego za pięć dwunasta człowiek bywa podenerwowany.
Rekord świata w IM to 7:35, więc jak na amatora osiągnąłeś świetny wynik. Kosztowało cię to bardzo dużo, pod koniec biegu zataczałeś się, a na mecie padłeś, potrzeba było dwóch kroplówek, żebyś doszedł do siebie.
To prawda. Tak do dwóch tygodni imprezie myślałem, że nigdy w życiu nie chciałbym już przeżywać podobnego bólu. Ale… teraz ten maraton na zawodach w Roth siedzi mi w głowie. Wiem, że mógłbym go przebiec lepiej, zarządziłbym nim inaczej. Wiem, gdzie popełniłem błąd, teraz był tego nie zrobił. To jest trochę jak ze szkoleniami: gdy jesteś młodym siurkiem i ktoś powie ci pierwszy raz, że się nie znasz, możesz zgłupieć. Przy drugiej takiej sytuacji będziesz już wiedział co odpowiedzieć.
Twoim nadrzędnym celem jest zostanie mistrzem świata kategorii M-50 na pełnym dystansie za sześć lat.
Ten 2022 rok daje mi pewien komfort. Po ewentualnym nieudanym sezonie mogę powiedzieć: OK, dałem dupy, ale mam jeszcze czas, by zrealizować swój życiowy plan. Myślę natomiast, że bardzo trudno będzie mi zaakceptować moment, w którym przestanę robić życiówki. Na Ironmanie w Barcelonie ten fakt osłodziło mi pierwsze miejsce w kategorii wiekowej. No ale jakby ktoś mi zadał pytanie, czy wolę zrobić życiówkę i być trzeci, czy wygrać kategorię, to wybrałbym pierwszą opcję. Świadczyłoby o tym, że jest progres. Cyferki działają na wyobraźnie.
Zostało ci tylko kilka lat poprawiania rezultatów.
Myślę, że maksymalnie dwa. Wiesz, ja już to trochę przepracowałem. Starość jest rzeczą, z którą trzeba się pogodzić. Natury się nie oszuka, a dinozaury mimo że nie chciały, to wyginęły. Człowiek jest w pewnym procesie, musi to zaakceptować. Cele zawsze można przeformatować. Gdy pewna furtka ci się zamyka, musisz otworzyć inną. Ja dałbym medal olimpijski komuś, kto wymyślił wspomniane wcześniej kategorie wiekowe. To jest zastrzyk do tego, żeby rywalizować z ludźmi, którzy są mniej więcej na twoim poziomie.
Błysnąłeś już w swoim pierwszym starcie: wygrałeś zawody w Borównie. Kiedy dobiegałeś do mety, organizatorzy myśleli, że źle policzyłeś okrążenia na biegu. Nie spodziewali się, że ktoś kompletnie nieznany może być numerem jeden.
To było dla wszystkich zaskoczenie, również dla mnie. Na trasie wiedziałem, że idzie mi nieźle, ale nie miałem pojęcia kogo ścigam. Żona krzyczała mi ile mam straty do pierwszego miejsca, a ja po prostu biegłem. No i dopiero na ostatniej nawrotce Jacek Gardener powiedział mi, że to właściwie on jest liderem i że to jego próbowałem dogonić. Przyjemne uczucie, Byłem dumny jak cholera.
Słuchałeś wtedy radia na rowerze. Co jeszcze dziwnego robiłeś w trakcie Ironmanów?
Mam taką zasadę, że zawsze na rowerze muszę zjeść kanapeczkę, oczywiście z czymś słonym, bo od tych wszystkich żeli gęba się człowiekowi klei. Zawsze była w niej jakaś szyneczka, ostatnio masło orzechowe, namówił mnie do tego Maciej Dowbor, dziennikarz-triathlonista.
W którym momencie jazdy konsumujesz?
Jem wtedy, gdy warunki sprzyjają. Albo kiedy jest nieco pod górkę, albo prosto i człowiek leży na lemondce. Kanapeczka jest podzielona na bardzo małe kawałki, nie jest to niestety burger. Da się jeść i jedną ręką manipulować rowerem.
Spotkałeś kiedyś podczas Ironmana szalonego kibica?
Nie mam takiego jednego, natomiast mnie szokuje co innego: na zawodach ludzie krzyczą „dawaj MKON!”. Nie znają mnie, a mimo to dopingują jakbym był członkiem ich najbliższej rodziny. Mówią przy tym takie teksty, które świadczą o tym, że czytają moje felietony. Super sprawa, mobilizuje na trasie. Czasem myślę wtedy: kurwa, jak nie dobiegnę, to dopiero będzie wstyd (śmiech).
Masz rodzinę, 140 dni w roku jesteś poza domem, przygotowanie się do takiego dystansu musi wymagać mega konsekwencji.
Uważam, że Ironmana nie można trenować jak się ma dzieci, które mają poniżej 10 lat…
…triathlonista roku 2016 Michał Podsiadłowski mógłby się z tobą nie zgodzić. Ma dwójkę małych pociech.
Podziwiam jego żonę Kasię, gdybym nią był, powiedziałbym: „stary, weź się puknij w głowę”. Mam nadzieję, że ta dziewczyna z nim wytrzyma! Ja nie wyobrażam sobie, żeby moje dziecko, które kształtuje swoją świadomość, widziało mnie tylko tyle, ile jestem nie na treningu lub w pracy. Pamiętajmy, że ten trening trwa 20h tygodniowo, albo i więcej.
Wracając do pytania o nieobecność poza domem: żonę to drażniło, mieliśmy klasyczne kryzysy. Na szczęście nie powiedziała mi: wybieraj sport albo mnie.
Groziła rozwodem?
Nie, ale było na krawędzi. Na szczęście usiedliśmy i się dogadaliśmy. Zawsze potrafiliśmy wypracować kompromis. Gdy jako młody ojciec byłem trenerem w House of Skills, miałem zapisane w kontrakcie, że pięć nocy w tygodniu muszę spędzić w domu. Bywało, że szkoliłem ludzi w Warszawie, wracałem do Olsztyna, grałem z synem w piłkę, a następnego dnia o 4 rano znów pędziłem do stolicy. Teraz tak nie jest, bo nie dałbym rady trenować, ale na szczęście dzieci nie wymagają mojej obecności aż tak bardzo. Kiedy podjąłem decyzję o powrocie do sportu, córka miała 11 lat, a syn 16. Dzieciaki były ukształtowane.
Jak rekompensujesz żonie swoją permanentną nieobecność?
Przede wszystkim poprzez łączenie wyjazdu na zawody z wakacjami, które odbywamy po nich. To jest podstawa. Każdy triathlonista, który posiada partnerkę, musi to zrozumieć, niczego lepszego na razie nie wymyślono (śmiech). A jeśli chodzi o moją Ewę: akceptuje uprawianie sportu dzięki… moim wynikom. Gdybym nie miał tak dobrych, pewnie nie dałaby mi carte blanche na trenowanie. Widzę jaką jej sprawia przyjemność to, że ja przybiegam na pierwszym miejscu. I jak się irytuje gdy nie wygrywam.
Ile jesteście razem?
Dwadzieścia kilka lat.
Jeśli kobieta, z którą się tyle spotykasz, tak przejmuje się twoimi wynikami, to musi być miłość.
Jeżeli ten fragment znajdzie się w artykule, to będzie zajebiście (śmiech).
Masz moje słowo.
Kochamy się nawzajem, Ewa dzieli moją pasję i to jest najfajniejsze. Za szczeniackich lat oboje trenowaliśmy w klubie sportowym lekkoatletykę, tam się poznaliśmy. Może dlatego tak dobrze mnie rozumie.
Gdyby nagle uznała, że chce biegać maratony, poświęciłbyś się, zrezygnował ze sportu i zajął domem?
Odpowiedź jest prosta: musiałbym to zrobić, bez dwóch zdań. Ale oczywiście wcześniej trochę bym ponegocjował. Wiem, że jej formę biegową można byłoby zbudować równolegle z moim treningiem. A jakby naprawdę się zaparła i kazała siedzieć mi w chałupie, powiedziałbym: OK, ale po 2022 roku, jak już wystartuje na Hawajach w mistrzostwach świata (śmiech).
Zdarzało się, że płakałeś ze zmęczenia myśląc o tym, że masz trening, a jednak szedłeś?
Nie, natomiast wielokrotnie mi się nie chce. Ale traktuję to jak robotę: trzeba ją wykonać i już, bez marudzenia.
Czasem spotykam ludzi, którzy uprawiają triathlon bo jest na niego moda. Nie lubią go, ale chcą się pochwalić wynikami przed kolegami w pracy.
Osobom, którym nie sprawia to przyjemności, radziłbym zmienić dyscyplinę. Ja generalnie wyznaję zasadę drugiego startu. Pierwszy to wiadomo: przebiegłeś, wrzuciłeś na fejsa foto z podpisem typu: „jestem maratończykiem” i jest pięknie. Po kolejnym już zmienia się perspektywa: albo myślisz, że jest fajnie, wkręciłem się i robię to nadal, albo uznajesz, że to nie dla ciebie, bo na przykład nie pobiłeś życiówki i przychodzi pewnego rodzaju rozczarowanie. Czasem ludzie wybierają sobie też dystans, który im nie pasuje, a mimo to uparcie się go trzymają. Dla mnie takim przykładem jest Maciek Dowbor. Nie ma predyspozycji do Ironmana. Facet, który tak szybko pływa, tak dobrze jeździ na rowerze i tak chujowo biega, powinien specjalizować się w krótszych dystansach, w których woda ma znaczenie, czyli na przykład na olimpijce.
Jaki był najbardziej szalony czas treningowy w twoim życiu? Mi zdarzały się dni, kiedy po pięciogodzinnych zajęciach szedłem na cały dzień do radia, a na deser komentowałem mecz w telewizji. Pod koniec spotkania myślałem, że zasnę na wizji.
Jak trenowałem u Darka Sidora, który jest takim trochę Hubertem Wagnerem polskiego triathlonu, to przed występem Roth miałem 36 h ćwiczeń w tydzień przy normalnej robocie. Niektórzy w takiej sytuacji biorą urlop, ja nie mogę sobie na to pozwolić, u mnie biznes jest nazwiskowy. Jak zamówią Koniecznego, trzeba go dostarczyć, inaczej nie ma z czego żyć. Zatem prowadziłem normalne szkolenia i trenowałem. Pamiętam jeden taki dzień, gdzie rano musiałem zrobić 3h roweru, a po południu, po szkoleniu, dwadzieścia kilka kilometrów wybiegania. Pamiętam też, że na tym spotkaniu powiedziałem uczestnikom czym się zajmuje i że właśnie miałem ciężki trening rowerowy. Pozwolili mi poprowadzić je na siedząco (śmiech).
Najdziwniejsze miejsce w jakim ćwiczyłeś?
Pod prysznicem.
Słucham?
Robiłem trening na trenażerze na bardzo dużej intensywności w pokoju hotelowym w Warszawie. Latem. Niestety, nie miał otwieranych okien, a klima nie działała. Było tak koszmarnie gorąco, że w trakcie pierwszych 30 minut wypiłem 1,5 litra wody. Po kilku kolejnych minutach byłem prawie zerzygany. Ale nie poddałem się. Przeniosłem trenażer pod prysznic, położyłem ręcznik na manetki, żeby za mocno nie zamokły, odkręciłem zimną wodę i jechałem dalej. Gdy opowiadam tego typu historie ludziom, to naturalnie pukają się w głowę i mówią: debil (śmiech).
Niektórzy triathloniści nienawidzą trenażera, ty nie ukrywasz, że go lubisz. Ile procent treningów robisz na nim, a ile na powietrzu?
Zimą to na pewno osiemdziesiąt. W ciągu letniego sezonu trener Tomek Kowalski zalecił mi wykonywanie jednych zajęć w tygodniu w pomieszczeniu. Bo jednak robota na trenażerze jest jakościowo inną pracą niż jazda w terenie.
Nie nudzi cię to?
Daje radę: mam dobry wiatrak i fajne filmy. Ja cały rok nie chadzam do kina tylko je zbieram, żeby potem zimą nadrobić zaległości podczas zajęć. Założyłem nawet na fejsie stronę „Film na trenażer”.
Co jeszcze robisz podczas wielogodzinnych wyjeżdżeń?
Wymyślam ćwiczenia na szkolenia, planuje konferencje. Próbowałem grać w Playstation, ale jednak pad nie daje takiej stabilizacji jakby się chciało. Natomiast nie kręci mnie totalnie ta zimowa rywalizacja po wirtualnych trasach.
Wiosną i latem miałeś dużo sytuacji stykowych z autami na szosie?
Sporo, po jednej trafiłem nawet do szpitala z przebitym płucem. To było na początku mojej kariery, wydawało mi się, że jestem niezniszczalny, dopóki facet nie walnął mnie czołowo. Ja jeszcze potem wróciłem do domu 30 km, dopiero później, gdy się kąpałem i nie mogłem złapać oddechu, zrozumiałem, że coś jest nie tak.
Nie ścigasz kierowców aut-idiotów? Ja kiedyś jednego chciałem, bo tak ściął zakręt, że mało mnie nie zabił. Niestety, nie złapałbym go, nie jeżdżę na rowerze tak szybko jak ty.
Nauczyłem się, że agresja rodzi agresję. Podczas takiej sytuacji bardziej niż kogoś ścigać wolę pomachać mu dłonią i jednocześnie pod nosem powiedzieć coś w stylu „:ty palancie, niech ci się przebiją cztery opony”.
Przyznam, że każdy rowerowy trening na dworze kosztuje mnie sporo stresu.
Ze mną jest dokładnie tak samo. Oczywiście to nie jest tak, że wychodzę na rower z kasandryczną myślą typu: na pewno ktoś mnie jebnie, ale raczej już unikam sytuacji, w której tnę po prawej stronie samochodu. Wolę odpuścić niż ryzykować, że zostanę wrzucony do rowu.
Jakie są twoje najoryginalniejsze sposoby na przeprowadzenie treningu w trudnych warunkach? Czytałem, że zimą kolega autem robił ci ślad po którym biegłeś – dzięki temu było mniej śniegu.
Na Agrykoli jestem znajomym ciecia, który w grudniu czy styczniu pożycza mi łopatę. Odśnieżam podbieg i robię swoje. Wiesz, z punktu widzenia takiego gościa jak ja to nie jest nic dziwnego. W latach 80. – gdy trenowałem lekką jako junior – brało się zaprzyjaźnionego człowieka, który ciągnął autem oponę i dzięki temu było jak biegać. W Gwardii Olsztyn trenerka była wyposażona w… małą siekierkę, nacinała gałęzie i kładła je na najgorsze miejsca, po to, żeby noga się nie ślizgała w trakcie biegu.
W jakich najdziwniejszych miejscach uprawiałeś jogging?
W Szanghaju mieszkałem w hotelu, który miał okna na jeden ze stadionów olimpijskich. Niestety, nie wpuścili mnie na ten obiekt, no to biegałem wokół niego zaliczając przy okazji dwa największe skrzyżowania w mieście. Jak potem zobaczyłem jakie było tam stężenie benzopirenów, pomyślałem, że lepiej byłoby trenować na bieżni. No ale ja tego nienawidzę. Robię to tylko w Dubaju ze względu na to jak tam jest gorąco. Gdy znajomy wybrał się tam kiedyś na trening na zewnątrz, zatrzymali go policjanci i spytali, czy wszystko jest OK.
Preferujesz treningi w grupie czy samemu?
Ja wolę w pojedynkę. Zakochałem się w triathlonie dlatego, że jest taki medytacyjny. Przestałem nawet jeździć na rowerze ze słuchawką. Kiedyś zawsze miałem jedną w uchu, od wewnętrznej strony drogi. Słuchałem radia albo audiobooka, rzadziej muzyki. Obecnie sam trening – mimo że na drogach występują wspomniani kierowcy-idioci – sprawia mi taką przyjemność, że nie muszę tego robić.
Jak możesz osiągać tak znakomite wyniki bez choćby podstawowej pracy w siłowni? Kiedyś powiedziałeś o niej tak: „Powszechnie zalecana, zupełnie się w moim przypadku nie sprawdzała. Czułem się po niej kiepsko, bolały mnie stawy, ścięgna, mięśnie. Być może to tylko moja wyobraźnia, ale wydawało mi się, że pracuję w ten sposób na jakąś ciężką kontuzję”
Od kiedy to powiedziałem, trochę mi się w życiu zmieniło. Po pierwsze dlatego, że poczytałem ciekawe teksty na ten temat, po drugie – zainspirował mnie trener Tomek Kowalski. Zrozumiałem, że im człowiek starszy, tym więcej musi robić ćwiczeń siłowych. W pewnym wieku mięśnie mają inną sprężystość, a zatem musisz się inaczej przygotować. Ale problem z siłownią to jest nadal. Nie mam na nią czasu, a przecież nie będę woził ze sobą sztangi. Kiedyś jeździłem z kettlebellem w bagażniku, ale w pewnym momencie stwierdziłem, że targanie tego do pokojowego hotelu to jest już gruba przesada. Obecnie dogadałem się z trenerem tak, że ćwiczę w oparciu o ciężar własnego ciała, ewentualnie skrzynkę czy też zgrzewkę wody. Robię z nimi przysiady i jakoś to idzie.
Triathloniści są mistrzami logistyki. Po dekadzie w tym sporcie mógłbyś chyba zarządzać firmą z tej branży.
To prawda. Jestem z tego dumny, ten sport mnie zmienił. Z natury jestem chaotyczny, planowałem wszystko na pół godziny do przodu i myślałem: jakoś to będzie. A teraz przekształciłem się w osobę, która na miesiąc do przodu wysyła trenerowi kalendarz szkoleniowy. Pokazuje mu jakie są możliwości treningowe w danym mieście, wiem też, gdzie są stacje benzynowe z prysznicem i mikrofalówką, w której mogę odgrzać zdrowy posiłek.
Nienawidzisz jedzenia hotelowego. Czym je zastępujesz?
Zwykle, niestety, tego nie robię. W sezonie jem wszystko, oczywiście poza opiekanymi ziemniakami, golonką czy białą kiełbasą. Jak jest makaron, to go konsumuję. Niestety, nie smakuje mi to, bo wali na dziesięć metrów glutaminianem sodu…
Czasem zastępuje hotelowe „przysmaki” swoim żarciem. Staram się je przygotowywać na tyle, na ile czas pozwala. Potem wożę pojemniki z jedzeniem w aucie, a żeby mi nie latały wkładam je do… pudełek po butach. Nawet teraz mam jakieś ze sobą w samochodzie, jak nie wierzysz, zapraszam, zobaczysz.
Jak walczysz z pokusami typu: „mam ochotę na czekoladę lub burgera”?
W sezonie jest spora przestrzeń, żeby to wszystko jeść, umówmy się, trenuję tyle, że i tak przepalę niezdrowe danie. Gorzej jest w „wytopie”, kiedy ta waga powinna lecieć w dół, wtedy trzeba uważać na to co się je. Ale i tak uważam, że nie można być „zapiętym pod szyję”. Nie postanawiasz sobie, że od 1 października do 1 grudnia nie zjesz nawet kawałka czekolady, bo to i tak się nie uda. Nie ma więc sensu narzucać sobie drakońskiej dyscypliny, ale oczywiście nie można też być jakoś strasznie rozpasanym. W tym okresie moją normą jest jeden rządek tabliczki gorzkiej czekolady dziennie. Jem tylko taką, odzwyczaiłem się od innych, więc jest ok.
Nie korzystasz z różnego rodzaju diet?
Wypróbowałem już chyba wszystkie możliwe i powiem ci jedno: to jest pic na wodę. Bilansu kalorycznego nie oszukasz. Jeśli musisz wciągnąć dwa tysiące kalorii, żeby przeżyć, do tego dokładasz tysiąc z treningu, to potrzebujesz zeżreć trzy tysiące, nie ma bata. Jeśli chcesz się odchudzić, jesz dwa, ale chodzisz wtedy głodny, w tej materii cudów nie ma.
„Graniczną godziną położenia się do łóżka jest 21- 22 i zmuszam się do co najmniej 8-9 godzin snu. Codziennie się roluję i elektrostymuluję. Innymi słowy przesadnie zaczynam dbać o siebie.” Do tego używasz namiotu tlenowego i komory hiperbarycznej, niejeden zawodowy sportowiec prowadzi się gorzej od ciebie…
Bardzo możliwe. Dziesiąta to rzeczywiście taka godzina o której lubię się położyć, bo wiem, że już o szóstej rano trzeba będzie wstać na trening. Nie zaczynam ich raczej po 20, jeżeli nie wyrobię się do tej pory, to odpuszczam zajęcia. Staram się upychać różne rzeczy kiedy mam dziury czasowe, czyli np. elektrostymulacja odbywa się często gdy prowadzę samochód, ale tylko wtedy, kiedy jestem na autostradzie i mogę jechać na tempomacie. Na niektóre ze wspomnianych przez ciebie rzeczy nie mam oczywiście regularnie czasu, za innymi za to nie przepadam. Wtedy pomaga żona. Mówi „poroluj się trochę zamiast siedzieć na fejsie” (śmiech). Uważam, że regeneracja będzie kluczem do tego, czy wygram mistrza świata, czy nie. To istotniejsze niż liczba treningów, uwierz mi.
Przez odpoczynek nie możesz pobalować z ludźmi, z którymi pracujesz.
To prawda. Zaczynam szkolenie i mówię: drodzy państwo, mam takie i takie doświadczenie, w związku z tym dzisiaj nie będzie mnie z wami na kolacji. Nie dlatego, że was nie lubię, ale ponieważ jutro muszę wstać rano na zajęcia. Wtedy jest posprzątane, ludzie mówią: rozumiemy, nie mamy pretensji, rób co chcesz. Nie piszą mi potem w ankietach „trener się nie integruje z grupą”.
Nie masz wrażenia, że przez ten cały sport coś w życiu cie omija?
Co ty! Ja już wszystkiego spróbowałem. Miałem okresy bez sportu, miałem takie, kiedy chlałem i tańczyłem na umór, nie mam więc poczucia, że coś tracę, znam świat z wielu stron. Zresztą teraz nadal zdarza mi się bawić, chociaż nie piję, ale to mój świadomy wybór, nie żałuję.
Nie uważasz, że przez te godziny poświęcane na trening zarabiasz mniej?
Nie mogę narzekać na swoje przychody. Oczywiście, pewnie jak każdy chciałbym dostawać więcej, ale patrząc na balans pomiędzy work a life uważam, że jest to odpowiednio zbilansowane. W tym miejscu warto dodać, że w grupie moich odbiorców docelowych, czyli przedstawicieli korporacji plus minus w moim wieku, triathlon stał się bardzo popularny. W związku z tym zdarzało mi się iść na spotkanie do zarządu, gdzie prezes mówił: MKON, strasznie czekałem na to spotkanie, zanim pogadamy o biznesie, porozmawiajmy o naszym sporcie.
„Moim motto jest powiedzenie: nie ma „nie mogę”. Bo uważam, że w dyscyplinach wytrzymałościowych nie liczy się talent ale wytrwałość i ciężka praca.” Zgoda, ale tylko tym nie da się dojść do takich wyników jak ty, trzeba mieć wrodzone predyspozycje organizmu…
Może i tak, ale żeby na przykład złamać magiczną dla maratończyka granicę 3 h już wcale nie. Uważam, że 90% osób trenujących bieganie ma na to szanse. I nie jest to kwestia VO2max ani ilości włókien mięśniowych, tylko wytrwałości i jakości treningu. W ciągu dziesięciu lat uprawiania triathlonu przekonałem się, że liczba śmieciowych kilometrów, które robią biegacze, jest zatrważająca. Ludzie zachwycają się objętością swoich zajęć, a to błąd.
Jak już zostaniesz tym mistrzem świata, to rzucisz triathlon w cholerę?
Idealnie byłoby to robić do końca życia. Po dekoracji we Frankfurcie w 2012 roku czekałem na odbiór slota na Hawaje, nudziłem się do czasu aż na scenę wszedł koleś, który miał 72 lata. Dostał owacje na stojąco. Powiedział: “szanowni państwo, ja tu jeszcze wrócę”. Zainspirował mnie. Podszedłem i powiedziałem: „marzę, by zrobić sobie z panem zdjęcie. Chciałbym być kiedyś taki sam.” Zgodził się, mam je do dziś, nie pamiętam nawet imienia i nazwiska tego człowieka, ale to nieważne. Chodzi o jego postawę, był niesamowity, chociaż młodszy od mojego teścia (śmiech).
Nie wierzę jednak, że nie poczujesz znużenia lub zmęczenia triathlonem, przez które zrobisz choćby roczną przerwę.
Według mnie taka pauza to będzie… element długofalowego treningu. Ona jest wręcz niezbędna. Co by się nie działo, nie wyobrażam sobie powrotu do takiego kanapowego MKONA. Czyli: jestem w domu, otwieram piwko, włączam telewizję i oglądam jakieś dziadostwo. Tak nie będzie, oczywiście wyjąwszy mecze, bo na nie lubię sobie popatrzeć.
ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI
Foto: archiwum prywatne.