Kibice załamują ręce z bezradności. Menedżerowie parzą się w tyłek już kilka chwil po tym, jak usiedli na zwolnionym przez poprzednika krzesełku przy linii bocznej. A temu wszystkiemu nie ma nawet okazji spokojniej się przyjrzeć Łukasz Fabiański, bo jego „koledzy” co i rusz zmuszają go do wykazania się umiejętnościami. Krajobraz w Swansea trzeba nazwać wprost – fatalny. A i tak patrząc na ostatnie wyniki i ruchy w klubie ociera się to o eufemizm.
W leadzie celowo kolegów ujęliśmy w cudzysłów, bo życie nauczyło nas, że na kolegach powinno się móc polegać. Stąd też, o ile nas pamięć nie myli, wzięło się słowo „koleżeństwo”. Czy Fabiański może mówić o takiej postawie gości grających przed nim, skoro ci pozwolili już rywalom oddać 272 strzały w jego kierunku (15,1 na mecz)? Wątpliwe.
Problemy zaczęły się w momencie, gdy z zespołu odszedł Ashley Williams. To znaczy – problemy defensywne, bo do pozostałych chorób, trawiących organizm pacjenta leżącego od kilkunastu tygodni na intensywnej terapii, jeszcze dojdziemy. Podobnie jak wcześniej Wilfrieda Bony’ego, choć od jego odejścia minęło już prawie półtora roku (i jakieś trzy okienka transferowe), również i Williamsa kompletnie nie udało się zastąpić. Mawson i van der Hoorn, w których upatrywano przynajmniej jednego godnego zastępcy Walijczyka, nie zagrali nawet w połowie meczów rozegranych przez Łabędzie w tym sezonie Premier League.
A przecież Swansea potrafiła nie tak dawno wyciągać króliki z kapelusza w stylu objawionego piłkarskiemu światu Michu. Teraz nie dość, że nikt taki na horyzoncie się nie pojawił, to jeszcze opieszałość w negocjacjach sprawiła, że ci, którzy mogli być rozwiązaniem w różnych formacjach, wybrali dla siebie inne kierunki. Tak jak to było w przypadku Joe Allena, kiedyś bohatera Swansea, który wylądował w Stoke. I gdy zestawić jego liczby z zebranymi do kupy liczbami wszystkich czterech środkowych pomocników Łabędzi z pozycji 6 i 8, okazuje się, że Allen zaliczył więcej kluczowych podań i asyst niż czwórka Fer, Fulton, Cork, Britton razem wzięta.
(źródło: Squawka)
Zresztą jeśli chodzi o akcje w defensywie – tutaj też w statystykach Squawki (choć nie z tak miażdżącą przewagą) wygrywa przegrany z klubem z Brittania Stadium walijski pomocnik.
(źródło: Squawka)
Pal licho liczby. Allen mógłby też przejąć pałeczkę lidera po Williamsie. Pałeczkę, której po dziś dzień nie chwycił absolutnie nikt. W końcu Walijczyk z niejednego pieca chleb jadł, niejedno w swojej karierze widział, a wśród kibiców Łabędzi wciąż jest postrzegany jako jeden z najlepszych zawodników, jakich widziano w białej koszulce gospodarzy przy Liberty Stadium.
Wspomnieliśmy o Bonym? Jemu też należy się słówko, bo i z jego zastąpieniem Swansea kompletnie nie poszło. Tak naprawdę jedyny zawodnik, który potrafił przebłyskami zbliżyć się do klasy Iworyjczyka był Andre Ayew, którego pierwszego gola w tym sezonie Premier League, zdobytego dwa dni temu, przyszło kibicom Łabędzi oglądać z nieopisanym smutkiem. Bo owszem, trafił na Liberty Stadium, ale zamiast dać prowadzenie Swansea, dał je swojemu nowemu pracodawcy – West Hamowi.
Wszystkie te kadrowe luki próbowało już swoim kitem załatać kilku speców, ale każdy koniec końców poległ. Ostatnio – po ledwie 85 dniach – Bob Bradley. Amerykanin, który nie tak dawno z przeciętnego Stabaek zrobił w Norwegii 3. zespół ligi (dla uświadomienia skali osiągnięcia – sezon po odejściu Bradleya Stabaek zakończył na trzecim miejscu… od końca), tutaj był bezradny. Drużynie pod jego wodzą zarzucano brak wiary w sukces i woli walki. A, no i dyscypliny w obronie – w 11 meczach straciła w końcu 29 bramek.
Bradleyowi nie pomogły też z pewnością wewnętrzne przepychanki właścicielskie, spowodowane pominięciem stowarzyszenia kibiców w procesie sprzedaży Swansea amerykańskim właścicielom. Swansea City Supporters’ Trust to zresztą nie byle stowarzyszenie, a kluczowy czynnik w odbudowie klubu, któremu swego czasu groziła upadłość.
Najboleśniej z kolei upadł ten mający Łabędzie najgłębiej w sercu, Garry Monk. Pierwsze miesiące trudno nazwać inaczej niż miodowymi, jednak i on był bezradny, gdy stracił swoje najlepsze żądło. Na dzień dobry sprzedano mu Bena Daviesa czy Michela Vorma, ale te straty potrafił jeszcze jakoś przecierpieć. Problemy zaczęły się, gdy ręce po Bony’ego wyciągnął Manchester City. Znamienne, że do zwolnienia Monka doszło po serii siedmiu meczów, spośród których w pięciu Łabędzie nie zdobyły choćby jednej bramki.
Co jednak w rozstaniu się z legendą klubu było najgorsze? Nie było planu odnośnie tego, kto miałby go zastąpić. Szukano szybko, desperacko, najpierw celując w nazwiska dużego kalibru jak Marcelo Bielsa (podobno nawet udano się do jego domu w Ameryce Południowej) czy Brendan Rodgers, później obniżając oczekiwania i wchodząc na pułap ostatecznie zatrudnionego Guidolina. W międzyczasie ogłoszono, że do końca sezonu zespół poprowadzi tymczasowy trener Alan Curtis, by po dziesięciu dniach ogłosić szkoleniowcem drużyny wspomnianego Włocha. Pomieszanie z poplątaniem, które na krótką metę otrzeźwiło Łabędzie i pozwoliło im utrzymać się na powierzchni. Na dłuższą? Guidolin zaczął sezon od 4 punktów w siedmiu meczach i skończył tak jak Monk. Na bruku.
I niestety, ale tam też może wylądować Swansea. Ekipa, która osiemnaście miesięcy temu potrafiła wedrzeć się do najlepszej ósemki angielskich drużyn, grając naprawdę przyjemny dla oka futbol, dziś wygląda jak pokazana w krzywym zwierciadle wersja samej siebie sprzed półtora roku.