Piekło, pukanie w dno od spodu, niewynaleziona dotąd katastrofa, największy kryzys od czasu plag egipskich. Santiago Bernabéu stojące w żywym ogniu, zawodnicy uciekający w popłochu przed starającymi się dosięgnąć ich za wszelką cenę płomieniami i trener, który w ciągu niespełna roku najpierw dokonuje czegoś, co wielu wydawało się absolutnie niemożliwe, by następnie po starcie kolejnych rozgrywek przejść błyskawiczną drogę od legendy do mendy. Rozhisteryzowana prasa i Florentino w przerwach od poszukiwania nowego szkoleniowca lamentują zaś nad przegranym już w grudniu sezonie.
Tak z dużą dozą prawdopodobieństwa wyglądałaby dziś rzeczywistość w białej części stolicy Hiszpanii, gdyby nie to, że Królewscy w trwającym sezonie do perfekcji zdołali opanować, sztukę z pozoru prostą, lecz w praktyce niezwykle skomplikowaną w realizacji – walkę do samego końca. Real może grać piach, może nie prezentować spektakularnego futbolu, Ronaldo może irytować, Benzema człapać, publiczność gwizdać, może się palić i walić, jednak koniec końców to ostatnie proste kopnięcie piłki niemal zawsze jest dziełem któregoś z zawodników “Los Blancos”.
Choć ostatnimi czasy twarzą i bohaterem miejskich legend związanych z wyszarpywaniem rywalom punktów/trofeów z gardeł jest oczywiście Sergio Ramos, to jednak w rzeczywistości całe zjawisko zatacza o wiele szersze kręgi.
Gdyby bowiem przyjrzeć się całej sprawie bliżej, okazałoby się, że nie mamy tu do czynienia z pojedynczymi wyskokami i niezrozumiałym fartem, lecz raczej z akcją zorganizowaną na o wiele większą skalę, w której Ramos odpowiedzialny jest jedynie za ostateczny szlif. Gole w 92. minucie Superpucharu Europy, w samej końcówce “El Clásico” czy ostatnio z Deportivo stanowią tu jedynie wierzchołek góry lodowej.
Szesnaście – tyle bramek Real zdobywał bowiem do tej pory po upływie 80. minuty meczów w lidze i europejskich pucharach. W wielu przypadkach nie dobijały one jednak rywali, lecz decydowały o losach spotkań, w których gra “Los Blancos” kompletnie się – eufemistycznie rzecz ujmując – nie kleiła. W Primera División Królewscy uratowali sobie w ten sposób aż osiem punktów, bez których obecnie – z 29 oczkami – znajdowaliby się poza podium w krajowych rozgrywkach, na równi z Villarrealem i Realem Sociedad. Jeśli chodzi o rozstrzygające trafienia w La Liga wyglądało to tak:
– Toni Kroos na 2:1 w 2. kolejce przeciwko Celcie Vigo w 81. minucie
– Morata na 2:1 w 9. kolejce przeciwko Atléthicowi w 82. minucie
– Sergio Ramos na 1:1 w 14. kolejce przeciwko Barcelonie w 89. minucie
– Sergio ramos na 3:2 w 15. kolejce przeciwko Deportivo w 92. minucie
W Lidze Mistrzów “Los Blancos” dołożyli natomiast kolejne trzy sztuki w końcówkach. Szczególnie poszkodowany wyszedł na tym Sporting, który w dwumeczu na ostatniej prostej stracił z ekipą Zinédine’a Zidane’a cztery punkty. Na Santiago Bernabéu Portugalczycy dali sobie wcisnąć gole w 89. minucie i doliczonym czasie (trafiali Cristiano Ronaldo i Morata), w rewanżu u siebie zostali zaś pozbawieni punktu na trzy minuty przed upływem podstawowego czasu gry (bramka Benzemy). Legia, która koniec końców skorzystała na tym najbardziej, również jednak nadziała się na zabójcze końcówki Królewskich – w Warszawie w 84. minucie na 3:3 strzelił Mateo Kovacić.
Późno zdobyte gole zagwarantowały też Realowi na przestrzeni minionych kilku miesięcy dwa tytuły – Superpuchar Europy i Klubowe Mistrzostwo Świata. Szczególnie Sevilli starcie z Królewskimi może powracać w sennych koszmarach. W Trondheim drużyna Jorge Sampaolego dała sobie wydrzeć z rąk trofeum po golach Sergio Ramosa w 93. minucie i Daniego Carvajala na kilkanaście sekund przed końcem dogrywki. Wczoraj natomiast po dwóch sztukach zdobytych również w dogrywce po surrealistycznym boju z Kashimą Antlers “Los Blancos” zapewnili sobie miano najlepszej klubowej drużyny świata.
Narzekanie na styl, szeroko pojęte męczenie buły, ból krzyża i permanentne jechanie na farcie… Szczerze mówiąc, moja malkontencka natura niejednokrotnie sprawiała, że dołączałem się do wszelkiego typu biadolenia i smęcenia dotyczącego walorów estetycznych prezentowanych przez Real Madryt. Ot, problemy pierwszego świata i szeroko rozumianego “kibicowania sukcesu”.
Fakty – jakkolwiek spojrzeć – pozostają jednak faktami. Mecze trwają po 90 minut, a na 53 spotkania za Zidane’a Real poniósł zaledwie dwie porażki. Jeśli sukces rzeczywiście rodzi się w cierpieniu, jestem przekonany, że Królewscy tego sezonu po prostu nie mogą zakończyć z pustymi rękami. To byłby zbyt jaskrawy przykład na wyjątek potwierdzający regułę.
Ban