Gdyby w piłkę nożną grało się 45 minut, dziś można by było pisać o tym, że Manchester City po krótkim przebłysku z Watfordem, znów jest w niezłym dołku. Gdyby mecze kończyły się po pierwszej połowie, wszyscy zachwycaliby się pragmatyzmem Arsenalu, który dochodząc do jednej sytuacji, później na tyłkach wyjeździł sobie bezpieczeństwo pod własną bramką. Na nieszczęście Arsene’a Wengera i jego podopiecznych, rywal zwykle ma szansę podnieść się z desek przez kolejne trzy kwadranse. I The Citizens dziś zrobili to w wielkim stylu.
Nie mamy pojęcia, ile męskich słów padło w szatni gospodarzy na Etihad. Wiemy natomiast, jak szybka była analiza i jak wiele wniosków udało się z niej wyciągnąć Pepowi Guardioli, bo o ile w pierwszej połowie jego podopieczni wyglądali jakby chwilę przed meczem zaliczyli przedpremierowo karpika i kapustę z grzybami, o tyle na drugą wyszli z jasnym przesłaniem – wgnieść Arsenal w ziemię. Sprawić, by na święta znów stał się 4rsenalem.
Udało się. W najmniejszym możliwym wymiarze, bo tylko 2:1, ale gdyby taki Kevin de Bruyne wykorzystał bezlitośnie obie swoje sytuacje, spokojnie mogło być dwa razy wyżej. Niestety dla Belga, raz popisał się Petr Cech, a raz na drodze stanął słupek.
Mimo to trudno inaczej odbierać to spotkanie, jak tylko jako popis jego i Raheema Sterlinga, który odblokował się po ponad dwóch miesiącach bramkowej posuchy i którego rajd (po podaniu, a jakże, de Bruyne) z pewnością nie raz i nie dwa odwiniecie z powtórki. Naprawdę – duża klasa.
Blokadę zdjął też po znacznie dłuższym oczekiwaniu Leroy Sane. Już się wydawało, że Manchester City ma drugiego Jesusa Navasa. Ofensywnego piłkarza, któremu jednak strzelać nie kazano. Jego bilans hańby sięgał już 12 meczów w barwach City, a na trafienie czekał od ostatniego meczu w barwach Schalke, jeszcze w połowie maja tego roku.
Arsene Wenger przekonał się natomiast, że są w życiu rzeczy nie do przeskoczenia. Dla jednego będzie to skończenie studiów, dla kogoś innego przebiegnięcie maratonu, a dla Francuza – pokonanie Pepa Guardioli na jego terenie.
Kwiecień 2010: Barcelona – Arsenal 4:1
Marzec 2011: Barcelona – Arsenal 3:1
Marzec 2014: Bayern – Arsenal 1:1
Listopad 2015: Bayern – Arsenal 5:1
Do pięciu razy sztuka? Sorry, nie tym razem.
***
Co musi boleć kibiców Arsenalu równie mocno, jak porażka własnej drużyny? Wygrana w tym samym czasie Tottenhamu, który dzięki pokonaniu Burnley doskoczył do Kanonierów na jeden punkt. Długo wydawało się co prawda, że Koguty wreszcie są u siebie do ugryzienia, ale nic z tych rzeczy. Tottenham wygrał piąte spotkanie z rzędu w roli gospodarza, udowadniając, że Burnley leży im jak mało który rywal. Dość spojrzeć na poprzednie spotkania tych ekip na White Hart Lane:
2015: 4:2 dla Tottenhamu
2014: 2:1 dla Tottenhamu
2009: 5:0 i 4:1 dla Tottenhamu
Naprawdę nie zdziwi nas, jeśli w końcówce sezonu obok ściskania kciuków za swoich, kibice Kogutów będą odmawiać zdrowaśki za pozostanie The Clarets w lidze.
***
Dziś grało też Bournemouth, ale niestety – Artur Boruc nie został bohaterem meczu ze swoim byłym klubem, Świętymi z Southampton. Ci ograli „Wisienki” dość gładko, 3:1. Czy Polak jakkolwiek zawinił?
Przy tym golu na pewno nie:
Przy dwóch wcześniejszych? Cóż, w obu sytuacjach dał się oszukać z ostrego kąta, pilnując krótkiego słupka, ale i strzał Bertranda na 1:1 był chirurgicznie precyzyjny, i podcinka Davisa, którą do bramki wpakował Rodriguez, naprawdę zmyślna i cwanie wykorzystująca obecność partnera w pobliżu. Skoro Boruc więcej przewin nie pamięta, my też nie będziemy się ociągać z przedświątecznym rozgrzeszeniem. A trzeba też po stronie jego zasług wymienić choćby wybroniony strzał Virgila van Dijka na 4:1 już w doliczonym czasie gry.
***