Reklama

Anglia jest po prostu Anglią! Niesamowity mecz w Bournemouth!

redakcja

Autor:redakcja

04 grudnia 2016, 17:20 • 3 min czytania 0 komentarzy

Czego najbardziej ludzie zazdroszczą Anglii i lidze angielskiej? Od pewnego czasu jako odpowiedź nie padnie już na pewno zdanie o największych gwiazdach – tych mimo wszystko szukalibyśmy w Hiszpanii. Sukcesy na arenie międzynarodowej? Zdecydowanie nie. Jeśli czegoś zazdrościć Anglikom, to intensywności, nieprzewidywalności, jakichś magicznych fluidów, dzięki którym z najbardziej banalnego popołudnia w Bournemouth robi się klasyk wspominany latami. 

Anglia jest po prostu Anglią! Niesamowity mecz w Bournemouth!

Czy przesadzamy? Nie. Za nami mecz pod wszystkimi względami szalony. Pełen wszystkich, absolutnie wszystkich cech, za które kochamy futbol – były i genialne podania, i piękne gole, kapitalne wejście z ławki 22-latka, ale i błędy weterana w bramce (niestety, polskiego). A nade wszystko – były zwroty akcji. Na oko – ze czterdzieści cztery zwroty akcji.

Bardzo długo wszystko szło zgodnie z najbardziej oklepanym możliwym planem. Gospodarze próbowali się bronić, ale ilekroć wchodzili na połowę The Reds – dostawali błyskawiczną kontrę i gonga.

Przykład pierwszy – fantastyczna, mierzona piłka od Emre Cana z głębi pola, nieszczególnie zdecydowane wyjście z bramki Boruca i 1:0 po golu Mane.

Przykład drugi – piłka na drugim skrzydle, tym razem przesadnie zdecydowane wyjście Boruca i 2:0 po trafieniu Origiego.

Reklama

Kilka minut, dwa różne, ale jednak podobne błędy Boruca, który źle ocenił siłę i celność długiej piłki do zawodników Liverpoolu i wydawało się, że powoli można się przenosić do Krakowa, by delektować się grą podopiecznych Jacka Zielińskiego. Druga połowa miała być formalnością i nawet gdy gospodarzom udało się na chwilę zdobyć kontakt, od razu wygasiła ich bomba Cana, po widłach, z dystansu, niejako stawiająca kropkę nad i. 3:1, 25 minut do końca, co złego mogło się tu niby Liverpoolowi stać?

Ano wejście Ryana Frasera. Już przy pierwszym golu dla Bournemouth to on odwalił całą robotę, dając się sfaulować w polu karnym, potem zaś 22-letni Szkot zagrał tak bajecznie, że nakrył czapką nawet fantastyczną asystę i równie uroczy gol Cana. Zanim jednak na dobre koncertować zaczął joker, Liverpool był blisko czwartego gola. Jak blisko? Tak:

Rehabilitacja Boruca, który utrzymał piłkę na linii jakimś nadludzkim wysiłkiem? Możliwe, ale to właśnie ten milimetr natchnął gospodarzy. Kapitalną kontrę (jak rasowy rozgrywający) rozprowadził Fraser, po chwili zresztą sam (jak rasowy snajper) wykończył ją strzałem. 120 sekund, kolejny atak, tym razem Szkot (jak rasowy skrzydłowy) z celnym dośrodkowaniem i asystą. Zamiast 1:4 – 3:3. Fraser w pojedynkę odwrócił losy spotkania.

A Bournemouth w doliczonym czasie gry nadal atakowało. Rzut rożny, Cook, grający tak fatalnie w defensywie, uderza na bramkę, po błędzie Kariusa do piłki dopada Ake i jest 4:3. Gospodarze z wyniku jeden do trzech i pół (o milimetr do czwartej!) podnieśli się do trzech punktów.

Reklama

Odpięte wrotki. Zero zahamowań. Zero litości nad biedakami, którzy wyłączyli się po golu Cana. Bramki, okazje, błędy, dramaturgia. Premier League at its best. Dla wszystkich dopytujących fanatyków angielskiej piłki o przyczyny tej wielokrotnie niezrozumiałej miłości – jedna, wielka 90-minutowa wyliczanka argumentów.

Najnowsze

Hiszpania

Po wielu latach zobaczymy rywalizację Realu z Milanem, czyli święto imienia Carlo Ancelottiego

Radosław Laudański
1
Po wielu latach zobaczymy rywalizację Realu z Milanem, czyli święto imienia Carlo Ancelottiego

Anglia

Komentarze

0 komentarzy

Loading...