Cztery ostatnie mecze? Komplet zwycięstw. 13 strzelonych goli, ani jednego straconego. Jeśli przed tygodniem pisaliśmy, że zatrudnienie Nenada Bjelicy było dobrym posunięciem ze strony włodarzy Kolejorza, dziś możemy ograniczyć się wyłącznie do powtórzenia tego samego stwierdzenia. Lech w hicie kolejki potwierdził bowiem jedynie to, co gołym okiem widać od jakiegoś czasu – poznaniacy najzwyczajniej w świecie są w niesamowitym gazie. Przeciwko Zagłębiu nie pozostawili oni żadnego argumentu, który pozwalałby w to zwątpić.
Lech znów zagrał tak, jak powinno się tego od niego oczekiwać. Wyszedł na boisko, jak po swoje, od początku przypierał rywala do ściany, a potem w przypływie litości pozwalał mu jedynie na to, by się nie udusił. Polot, skuteczność i totalna kontrola. Przypominało to trochę tortury, podczas których oprawca najpierw upuszcza z ofiary kilka litrów krwi, by następnie obserwować, jak daleko posunięta jest jego wola przeżycia.
Absolutnie kluczową postacią egzekucji okazał się Darko Jevtić. Szwajcar był – szczególnie w pierwszej połowie– niesamowity. Kiwka i zejście na strzał? Proszę bardzo. Dośrodkowanie na nos? Żaden problem. Przytrzymać piłkę i przyspieszyć w odpowiednim momencie? Nic trudnego. Pomocnik Lecha potwierdził tylko, że w ostatnim czasie wyjątkowo mu żre. Niech najlepszym dowodem będzie fakt, że gol w trzecim kolejnym meczu stanowił tego wieczoru jedynie najmniej efektowne uzupełnienie fantastycznego występu.
Zawodnik Kolejorza maczał bowiem palce przy wszystkich trzech trafieniach Lecha w tym spotkaniu. Najpierw jego nieprzyjemny strzał po uprzednim połamaniu bioder obrońcom Zagłębia dobił Ajaruuri, następnie sam wpisał się na listę strzelców po centrostrzale, by kilka chwil później posłać kapitalne, mierzone dośrodkowanie na głowę Dawida Kownackiego.
A Zagłębie? Gdybyśmy mieli określić ich postawę jednym słowem, w przekroju całego spotkania powiedzielibyśmy, “zrezygnowane”. Lubinianie grali tak, jakby z niewiadomych przyczyn już przed pierwszym gwizdkiem wkalkulowało sobie w tym meczu porażkę. Apatia, bezjajeczoność, pozoranctwo… Trudno było nie oprzeć się wrażeniu, że gospodarze pełnili dziś rolę boksera, który z poczucia resztek przyzwoitości starał się ustać na nogach i od czasu do czasu nieudolnie wyprowadzić cios, lecz który jednocześnie czekał aż po prostu ktoś w końcu wpadnie na pomysł z rzuceniem na ring białego ręcznika.
“Niby gramy”, stwierdził w przerwie Arkadiusz Woźniak. I trudno się z nim nie zgodzić. Nawet jeśli w drugiej połowie Zagłębie nieco odżyło, wciąż trudno było nie ulec wrażeniu, że Lech włączył po prostu tryb oszczędzania energii. Drugie trzy kwadranse były bowiem typowym dla klasowych zespołów przykładem dogrywania meczu na pół gwizdka. Trzeci bieg na przeczekanie, bez nerwów i zbędnego plątania się w kłopoty na własne życzenie.
Jak już wspomnieliśmy, Zagłębie starało się wrócić do żywych, jednak w gruncie rzeczy o jakiekolwiek emocje nie było w stanie zadbać ani przez moment. Kilka strzałów w środek i dwa bezczelne padolina. Karnego w końcu mimo wszystko się doczekało. Za trzecim razem Bednarek faulował Buksę, ale nawet wówczas Zagłębie nie było w stanie trafić do siatki – wykonywaną przez Janusa jedenastkę obronił Putnocky. Swoją drogą, warto zaznaczyć, że był to piąty obroniony w Ekstraklasie przez Słowaka karny na osiem prób rywali.
Nie, nie mamy zamiaru pisać, że w Poznaniu rodzi się coś wielkiego. Tak czy owak, tylko ktoś wyjątkowo sceptycznie nastawiony do życia byłby w stanie obecnie stwierdzić, że Lech nie idzie w dobrym kierunku. W Lubinie po raz kolejny grę Kolejorza oglądało się bowiem – nawet mimo spuszczenia z tonu po przerwie – naprawdę przyjemnie. W jakkolwiek oklepany sposób to zabrzmi, ta liga naprawdę za moment może stać się jeszcze ciekawsza.
Fot. FotoPyK