Niełatwo jest być kibicem sukcesu. To stan, który ciągle trzyma cię w próżni wiecznego cierpienia, bo albo triumfów chwilowo nie ma, albo jest ich tyle, że zdążyłeś się do nich przyzwyczaić i większość już nie sprawia ci radości. Złoty środek nie istnieje, zaś przeskakiwanie od skrajności w skrajność to codzienność. Zawsze jednak chodzi o pewnego rodzaju głód – fan chce zwycięstw, więcej i więcej. Taki właśnie problem ma Bayern, a może raczej jego kibice. No i oczywiście media. Obu grupom wymagania wobec Bawarczyków stopniowo rosły, lecz obie też zapomniały, że lepsze to często wróg dobrego.
Tymczasem trend jest odwrotny. Im dalej w las, tym więcej drzew. Im dłużej trwa sezon, tym częściej FC Hollywood spotyka krytyka. Dodajmy, iż jest to krytyka zasłużona, bo napakowany gwiazdami zespół z Monachium rzeczywiście w tym sezonie nie olśniewa. Niby całkiem regularnie zbiera punkty, lecz z drugiej strony nie będzie przesadą stwierdzenie, że czasem wyniki ma lepsze niż grę. W ten obraz wpisuje się chociażby wymęczone 1:0 z HSV czy 2:1 z PSV Eindhoven. Ale były też gorsze momenty (nawet całkiem sporo) jak porażka z Atlético, remisy z Köln, Eintrachtem Frankfurt oraz Hoffenheim. No i w końcu sobotnia porażka z Borussią Dortmund, która chyba najlepiej pokazała problemy ekipy Ancelottiego.
Bo jaki Bayern zapamiętacie z sobotniego meczu? Intensywny? Raczej nie. Dominujący? Być może, wszak Bawarczycy mieli 62% posiadania piłki, ale nie potrafili tego wykorzystać. Niezdecydowany? Tak, ponieważ podopieczni Carletto nie stworzyli sobie praktycznie żadnej stuprocentowej okazji. Zdezorganizowany? Lewandowski momentami wyglądał jakby to o nim Akon śpiewał kawałek „Lonely”. Sfrustrowany? Na pewno, bo Bawarczycy swoje akcje rozgrywali albo bez pomysłu, albo nerwowo i niedokładnie.
Tuchel – Ancelotti 1:0 pic.twitter.com/xCkJKHaYEc
— Gracjan (@gracjan87) November 19, 2016
Krótko mówiąc, brakowało im wszystkiego, co wcześniej sprawiało, że przejeżdżali się jak walec po swoich rywalach. Ancelotti ma więc nad czym pracować. Statystyki na ten moment nie są zbyt optymistyczne. Już teraz Bayern w lidze ma na koncie trzy remisy i porażkę. Dla porównania poprzedni sezon zakończył z odpowiednio czteroma i dwoma takimi wynikami. Jeszcze bardziej może martwić porównanie z rozgrywkami 2013/14 – wtedy to Bawarczycy na przestrzeni całego roku trzykrotnie dzielili się punktami, a dwukrotnie oddawali pełną pulę. Sezon 2012/13? Cztery remisy i jedna przegrana. Gołym okiem widać, iż FC Hollywood może bardzo łatwo przekroczyć cienką granicę tolerancji.
Czy już teraz powinno się urządzać sąd kapturowy nad włoskim szkoleniowcem? Spokojnie, równie dobrze możemy mieć do czynienia z casusem Luisa Enrique z jego pierwszego sezonu w FC Barcelonie. Asturyjczyk też zaliczył kiepską rundę jesienną, w styczniu culés z widłami i pochodniami prawie wywieźli go na taczkach poza Camp Nou, a potem, w tym samym sezonie, Lucho zdobył przecież potrójną koronę.
Ancelottiemu także trzeba dać czas, co nie znaczy jednak, iż z obecnej sytuacji nie należy wyciągać wniosków. Wręcz przeciwnie, zwłaszcza, że na myśl ciśnie się jeden, jakby żywcem wyjęty ze starej reklamy – spieszmy się szanować styl danej drużyny, on tak szybko odchodzi.
Obecny Bayern to niemal przeciwieństwo tego z czasów Guardioli. Za jego kadencji Bawarczykom często zarzucano skrajnie nudną grę, wręcz uprawianie sztuki dla sztuki. Zupełnie jakby gały nie widziały co brały. Pepa bierzesz z całym wachlarzem jego zalet i przywar, akceptujesz je i działasz według jego zasad, albo auf wiedersehen. Jest to pewnego rodzaju dyktatura, ale na pewno nie ślepa. Hiszpan to taktyczny wizjoner i rewolucjonista. Niech za przykład posłuży tu zrobienie z Lahma defensywnego pomocnika, co wydawało się absurdalne, a przecież było skuteczne. To perfekcjonizm, nie szaleństwo. Mało kto potrafi odkryć na nowo trzydziestoletniego zawodnika, niby już ukształtowanego i na najwyższym poziomie. A tu przecież okazało się, że Phillip miał jeszcze ogromne rezerwy potencjału! Chętni zagłębią się w strategiczne zagwozdki i innych odkryć Pepa z tej sfery znajdą znacznie więcej.
Niemieccy eksperci natomiast zarzucali mu, iż „gubi się w swoim perfekcjonizmie”, lecz jednego nie można mu odmówić – Bayern Guardioli po prostu był jakiś. Jednych cieszył, drugich wkurzał, ale budził emocje. Ten dzisiejszy natomiast ogląda się z obojętnością. Jeśli coś wciąż wynosi go na wyżyny, to indywidualne umiejętności poszczególnych graczy, a nie określona filozofia futbolu. Prawie jak w klasycznym numerze WWO: „Z twarzy był podobny zupełnie do nikogo”. Zamieńcie sobie „twarz” na „styl”, a zrozumiecie o co chodzi.
W przypadku Bayernu Pepa odzwierciedlenie w rzeczywistości znalazło stare porzekadło – ludzie najbardziej doceniają pewne rzeczy dopiero, gdy je tracą. Nagle okazuje się bowiem, że Guardiola nie szukał kwadratury koła, tylko takie normalne, okrągłe wprawił niezwykle szybki ruch, dzięki czemu prześcignął inne niemieckie ekipy o kilka długości. Ancelotti jest kierowcą spokojniejszym, toteż aktualnie na prowadzeniu znajduje się ekipa z Lipska pod banderą Red Bulla. Te motoryzacyjne porównania pasują do Bundesligi jak nigdy wcześniej.
Zawsze doceniałem pracę Guardioli w Monachium, ale z każdym meczem tego sezonu doceniam ją bardziej.
— Michał Trela (@MichalTrelaBlog) November 19, 2016
Tweet dziennikarza Przeglądu Sportowego również nie mógł być celniejszy. O to chodzi – kibice oraz dziennikarze powinni wreszcie zacząć dostrzegać wyjątkowość tego, co do Bayernu wniósł hiszpański szkoleniowiec i jakie wyniki z nim osiągnął. Trzy mistrzostwa kraju z rzędu, które w połączeniu z jednym Heynckessa dają najlepszą passę w historii Bundesligi, przewagi nad drugim miejscem w rozmiarze 19, 10 i 10 punktów, trzy półfinały w Lidze Mistrzów z rzędu. A na dokładkę dwa Puchary Niemiec. Najlepsze rezultaty od półtorej dekady i brak świadomości, że to właśnie jest coś ekstra, a nie normalność. Że za chwilę Bawarczycy znów będą czekać na podobną epokę 15 czy 20 lat.
Że w dzisiejszym futbolu regularność to klucz do jakiegokolwiek sukcesu. Heynckesa w Monachium uznano za Boga, ale przecież w pierwszym sezonie nie wygrał nic. Czy jego pozostanie gwarantowałoby obronę tytułu w Champions League? Ktoś kto tak twierdzi powinien mieć żółte papiery. Hitzfeld także święcił wielkie triumfy z Bawarczykami, ale miewał też spektakularne porażki, bo zdarzyło mu się nie wyjść z grupy, czy nawet nie awansować do Ligi Mistrzów. Guardiola natomiast może nie sięgnął najjaśniejszych gwiazd, ale rokrocznie miał je w zasięgu ręki. O niepochwyceniu ich decydowały detale.
To co aktualnie prezentuje Bayern Ancelottiego pokazuje jeszcze jedną rzecz – Guardiola ani nie przejął samograja, ani takiego nie zostawił. Przed nim ekipa z Alianz Areny zabijała kontratakami, a jego zespół dominował nad rywalami tak bardzo, że ci zamknięci we własnym polu karnym dostawali klaustrofobii. Przestawiał zawodników, kombinował, kilku odświeżył, kilku sam wykreował, wielu otworzył głowy.
– Pod jego okiem każdy z nas zrobił spory postęp – mówił o pracy z Hiszpanem Robert Lewandowski. – Nauczył mnie gry bez piłki, pokazał, jak ważne jest absorbowanie uwagi obrońców, by w ten sposób dawać miejsce moim partnerom z drużyny. Przy nim z każdym miesiącem stawałem się lepszym piłkarzem – opowiadał. Podobnie ciepło o Pepie wypowiadał się chociażby Toni Kroos. Jeszcze dalej poszedł Jan Kirchoff. – To nie Löw miał największy udział w zdobyciu mistrzostwa świata przez Niemcy, tylko Guardiola i Klopp. Oni rozwinęli całe pokolenie graczy do poziomu najlepszych na świecie. Czy można wystawić trenerowi lepszą laurkę?
Gdyby z kolei zostawił zespół gotowy, w ogóle nie byłoby tematu i ten tekst też by raczej nie powstał.
Jak widać więc dokręcanie śruby przez Guardiolę było powszechnie akceptowane i szanowane. Ktoś wspomni zaraz o Mandzukiciu, lecz to raczej dowód na lenistwo/ignorancję/głupotę (niepotrzebne skreślić) Chorwata niż niewłaściwe postępowanie szkoleniowca. Jego praca przynosiła widoczne efekty. Nawet jeśli styl gry nie wszystkim się podobał, to jednak zawodnicy przyjęli go i przez długi czas pozostali mu wierni. I w tym aspekcie Ancelotti ma zupełne inne podejście niż Hiszpan, bo to on stara się zaadaptować do ich wymagań, nie odwrotnie. Przy czym tu, wobec Włocha, spostrzeżenia już zaczynają zamieniać się w zarzuty. Po klasyku nie oszczędzano go choćby w studiu Sky Sports. – On przypomina Beckenbauera z lat ’90. Wchodzi do szatni i mówi do piłkarzy: „idźta i grajta w futbol” – oceniał jego pracę Uli Köhler. Carletto co prawda zawsze dawał swoim zawodnikom sporo luzu, ale faktycznie na razie chyba bliżej mu do podejścia typowego wuefisty niż Johana Cruyffa.
Może więc warto byłoby skorzystać z dziedzictwa jakie w Monachium pozostawił po sobie Guardiola zamiast od razu je niszczyć? Na razie jednak więcej zwolenników ma poza Bawarią i chyba tylko naprawdę wielki kryzys będzie w stanie odmienić optykę na jego kadencję w FC Hollywood. Nie życzymy Bayernowi źle, ale niektórym naprawdę przydałaby się terapia szokowa. Negowanie jednych z najlepszych wyników w historii klubu to nic innego jak zakłamywanie rzeczywistości. Tak samo sprawa ma się w kwestii naśladowców – gdyby idee Pepa były oderwane od rzeczywistości, to trener tak świetny jak Thomas Tuchel nie próbowałby budować Hiszpanowi pomnika w postaci adaptacji jego stylu do Borussii Dortmund.
– On podniósł poziom całej ligi – mówi o Pepie sam Ottmar Hitzfeld. – Ci, którzy nie doceniają trzykrotnego z rzędu awansu do półfinału Ligi Mistrzów nie mają pojęcia o czym mówią. Często jest tak, że drużyna zdobywające tryplet wpada w kryzys. Głód sukcesu ustaje, to całkiem naturalne. Guardiola natomiast uchronił Bayern od marazmu, jego drużyna pozostała żądna trofeów.
Szkoda, że jego zdanie zaczyna się podzielać dopiero teraz, kiedy Pep w Bayernie to już nic więcej jak przeszłość. A mądrzejszych wypadałoby po prostu posłuchać.
Mariusz Bielski