Jego kariera otworzyła w Anglii wiele nowych drzwi przed czarnoskórymi piłkarzami. Mało jest też zawodników, którzy byliby tak ścisłym węzłem jak on związani z oboma dzisiejszymi rywalami – Manchesterem United i Arsenalem. To tam spełniał swoje największe piłkarskie marzenia, ale przede wszystkim, gdy los kpił z Viva Andersona najmocniej, zawsze przed oczami migotał miał właśnie jeden lub drugi herb.
– Dostałem telefon od kapitana Manchesteru United, Bryana Robsona, który powiedział mi, że ich nowy menedżer chciałby się ze mną spotkać, bo widziałby mnie na Old Trafford. Powiedziałem żonie bez chwili zastanowienia: jedziemy do Manchesteru.
Jak się pewnie domyślacie, tym „nowym menedżerem” był nie kto inny, tylko Alex Ferguson. Wtedy, w 1987 roku jeszcze nie sir, wciąż na dorobku, ale już po wygłoszeniu słynnej deklaracji, że nie liczy się dla niego to, co klub już osiągnął, a tylko to, co osiągnie w przyszłości. Wciąż też bez pierwszego transferu, którym koniec końców okazał się być właśnie już wtedy 30-letni Anderson, dwukrotny zwycięzca Pucharu Europy z bandą Briana Clougha w Nottingham Forest. Stając się jednocześnie drugim w historii zawodnikiem po Franku Stapletonie, który trafił bezpośrednio z Arsenalu do Manchesteru United.
***
„Nie przeniósłbym się nigdzie indziej, nie musiałem się w ogóle zastanawiać nad tą decyzją. Gdybym miał sześćdziesiąt lat i siedział na wózku inwalidzkim, mimo to przyjąłbym propozycję Manchesteru United”
***
Myślicie, że gdyby powiedzieć mu wtedy, że od tamtego momentu nie wystąpi już w żadnym meczu finałowym, zwieńczonym podniesieniem w górę jakiegokolwiek trofeum, uwierzyłby?
Trzeba bowiem pamiętać, że Anderson trafiał na Old Trafford już nie jako młodzieniaszek, a rozwiązanie na tu i teraz. Ktoś, kto da solidność, by móc zostać zastąpionym już wkrótce przez kogoś jeszcze lepszego. Konkretnie – ściągniętego z Oldham Athletic Irlandczyka. Denis Irwin, może kojarzycie.
Nie Irwin, a Ince, konkretnie Paul Ince sprawił jednak, że marzenie o wygraniu dla United pucharu pozostanie na zawsze tylko marzeniem. To był cios, który musiał boleć podwójnie, bo zarówno w pierwszym meczu, jak i w późniejszej powtórce finału FA Cup 1990 przeciwko Crystal Palace, Ince wystąpił w miejscu Viva. Ferguson dał więc Andersonowi sygnał, że czas się zwijać. Zamiast postawić na niego, wolał kombinować z ustawianiem na pozycji bocznego obrońcy nominalnego środkowego pomocnika, jakim był wspomniany Ince.
Deja vu przeżył rok później, gdy był już piłkarzem Sheffield Wednesday. Jak na ironię, w finale Pucharu Ligi przeciwko Czerwonym Diabłom wystąpić nie mógł, bo… zagrał w jednej z wcześniejszych faz dla United. I raz jeszcze bez niego udało się wygrać trofeum, tym donioślejsze, że ostatnie po dziś dzień zdobyte w Anglii przez zespół spoza najwyższej klasy rozgrywkowej.
Myślicie, że to ostatni raz, gdy los zakpił sobie z Andersona? Nic z tych rzeczy. Minęły dwa lata, a Sheffield znów dotarło do finału League Cup, na dokładkę fundując sobie także finał FA Cup. Obydwa – nie zgadniecie przeciwko jakiemu zespołowi.
Nie, tym razem to nie był Manchester.
W obu decydujących meczach z Arsenalem Anderson wreszcie mógł zagrać. I oba, tak tak, przegrał.
Samego okresu w Arsenalu źle jednak nie ma prawa wspominać. Na oficjalnej stronie klubu z Londynu wymieniany jest wśród najważniejszych zawodników w historii klubu, nazywany jednym z najbardziej znaczących bocznych obrońców, jacy zakładali koszulkę Kanonierów. Nigdy nie wystąpił dla Arsenalu wchodząc z ławki, 150 razy natomiast był wpisywany do protokołu sędziowskiego jako gracz pierwszej jedenastki.
***
Rok 1972. Nottingham, firma zajmująca się sitodrukiem. 16-letni Viv dorabia sobie podając kawę i herbatę, a także w porze lunchu przygotowując pracownikom firmy kanapki. Niedługo wcześniej w Manchesterze United pokazali mu drzwi i uznali, że młokos nie ma szans na karierę zawodowego piłkarza.
Tak, dokładnie w tym samym Manchesterze United, który za czternaście lat wyłoży za niego ćwierć miliona funtów, powodując wściekłość George’a Grahama, liczącego na to, że pieniądze z transferu pokryją przynajmniej koszty ściągnięcia nowego obrońcy, Terry’ego Fenwicka. Przeliczył się na tyle, że nie dość, że Andersona sprzątnął mu sprzed nosa Ferguson, to Fenwicka zaklepali sobie odwieczni rywale z północnego Londynu, Tottenham.
Chłopiec od kawy postanowił bowiem po raz ostatni spróbować swoich sił w Nottingham Forest. Nie mogąc wtedy mieć bladego pojęcia, że nie w Arsenalu czy Manchesterze, a właśnie w klubie, który w momencie jego debiutu grał w Second Division, wzniesie w górę najważniejsze trofea w karierze, na czele z wygranym dwa razy z rzędu Pucharem Europy.
Nie mógł się też spodziewać, że właśnie jako piłkarz Forest otrzyma od Rona Greenwooda pionierskie, bo pierwsze powołanie do reprezentacji Anglii uwieńczone występem w oficjalnym meczu dla czarnoskórego zawodnika. Że w szatni przed spotkaniem z Czechosłowacją będzie już na niego czekał telegram od królowej.
***
“Wciąż mam ten telegram. Jako że byłem pierwszy, to musiała być dla innych wielka sprawa. Dla mnie również był to wielki honor i przywilej, ale z tego co pamiętam, to wtedy była ostatnia rzecz o jakiej myślałem. Dopiero później dostrzegłem jej znaczenie.”
***
To były zresztą te czasy, w których kariera Viva Andersona była jednym wielkim szczęśliwym zbiegiem okoliczności, dalekim od czterech pechowych finałów na jej finiszu. No bo czy gdyby w momencie odniesienia groźnej kontuzji więzadeł nie trafił na chirurga pracującego wtedy w Nottingham, o którym mówił później, że był najlepszym z jakim miał do czynienia, nie wróciłby przymusowo do parzenia kawy? Czy gdyby nie spotkał na swojej drodze Briana Clougha, byłby tak mocny psychicznie? Wytrzymałby wszystkie wyzwiska rzucane w jego stronę z powodu koloru skóry?
***
“Najpierw były banany, ulubiony owoc rasistów. Później Viv Anderson zauważył, że jest obrzucany również jabłkami i gruszkami.
Młody piłkarz rezerwowy Nottingham Forest zdecydował, że może rozsądniejszym będzie wrócić na ławkę rezerwowych i usiąść obok menedżera Briana Clougha.
– Myślałem, że kazałem ci się rozgrzewać – powiedział. Anderson odpowiedział: – Chciałem, ale rzucają we mnie bananami, jabłkami i gruszkami.
Clough wlepił wzrok w swojego zawodnika i wypalił: – Zabieraj swoje jebane dupsko z powrotem i przynieś mi dwie gruszki i banana!
Anderson zaśmiał się wspominając tamten incydent z lat 70., z boiska Carlisle.
(…)
– To był sposób “Cloughiego” na sprawienie, żeby rasistowski występek potraktować w kategoriach żartu. Ale chciał mi dać do zrozumienia, że chowanie się na ławce obok niego nie jest rozwiązaniem. Wziął mnie później na stronę i powiedział: “jeśli pozwolisz ludziom dyktować ci, co masz robić, wezmę do składu kogoś innego, bo nie chcę zawodnika, który na boisku będzie się zamartwiał, co mówią o nim ludzie”. Miałem wtedy 19 lat i od tamtej pory kompletnie nic, co ludzie krzyczeli w moim kierunku, nie docierało do mojej głowy.”
Fragment artykułu Chrisa Wheelera z Daily Mail
***
Idąc dalej – co w sumie się z tym wszystkim dość mocno wiąże – czy zostałby pierwszym czarnoskórym reprezentantem Anglii, do którego list przed pamiętnym, debiutanckim meczem z Czechosłowacją skierowała brytyjska królowa? Wreszcie – czy mały dzieciak z wielkim marzeniem miałby szansę wrócić po wielu latach na Old Trafford już nie jako ktoś, kto musi udowadniać swoją wartość, a jako zawodnik, którego George’owi Grahamowi wydzierał z Arsenalu jako swoją pierwszą z ponad stu transferowych zdobyczy Alex Ferguson?
SZYMON PODSTUFKA