Generalnie, w myśl zasady „twój cyrk, twoje małpy”, nikomu nie odbieramy prawa wyboru. Masz klub, to decydujesz o nim na każdej płaszczyźnie – dziś możesz zwolnić sprzątaczkę, jutro trenera, a na ich miejsca zatrudnić goryla i aligatora z pobliskiego ZOO. Niektóre pomysły, na jakie wpadają jednak, wydawałoby się, poważne kluby, zaskakują nas kompletnie. I tak na przykład piekielnie ciekawi jesteśmy, czym przy wyborze nowego trenera kierowały się władze FC Ingolstadt.
Nakreślmy najpierw pokrótce sytuację klubu – po bardzo dobrym sezonie w roli beniaminka, ekipę z Bawarii dosięgnęła słynna klątwa drugiego sezonu. Na tę chwilę jest, co tu dużo gadać, fatalnie.
Dziesięć meczów, zero zwycięstw, dwa zdobyte punkty. Do tego marna jakość piłkarska, brak zawodników, którzy mogliby pociągnąć ten wózek do przodu i perspektywy malujące się raczej w szaroburych barwach.
Nic więc dziwnego, że po tak katastrofalnej inauguracji sezonu, w Ingolstadt postanowili coś zmienić. Ktoś przyładował pięścią w stół, zawrzał i stwierdził, że czas najwyższy wygrzebać się z bagna. Robotę stracił dotychczasowy szkoleniowiec, Markus Kauczinski, a w klubie zaczęli intensywnie rozglądać się za następcą. Kasa jest, wolny etat również – czas więc znaleźć odpowiedzialnego faceta, który sprawi, że karta w końcu się odwróci, bo przecież dzięki beznadziejności toczącej piłką na północy, w Hamburgu i Bremie, sytuacja jest jeszcze do odratowania.
Szukali, pytali, dzwonili. Aż w końcu znaleźli. Jest, mamy! On ogarnie ten bajzel! Uratuje ligę i pomoże dźwignąć się z kolan. Kto to taki? Maik Walpurgis.
Nazwisko anonimowe, ale przecież już nie takie anonimy dawały radę. Już nie takich speców się lekceważyło, a oni pokazywali nam potem figę z makiem. Zazwyczaj jednak, nawet gdy szersza publika nie kojarzyła, to za takim ananasem stały jakieś interesujące fakty. Temu szło dobrze tutaj, innemu gdzie indziej, kolejny coś tam zdążył już wygrać i miał doświadczenie w poważnej piłce. Generalnie – jakieś logiczne podstawy do zatrudnienia były. Spoglądamy jednak na personalia nowego trenera FCI, potem na oficjalny komunikat klubu, potem znów na personalia i na komunikat. Maik Walpurgis – jak w mordę strzelił, ten sam gość.
Sęk w tym, że zatrudnienie tego człowieka wydaje się być co najmniej dziwne, coś jakby nagle któryś z zespołów ekstraklasy sięgnął po, dajmy na to, trenera Huraganu Wołomin. No byłoby to zaskakujące. Dotychczasowa ścieżka kariery Walpurgisa wygląda bowiem następująco:
Te wszystkie Herfordy, Engery i Gueterslohy można nawet pominąć, bo to poziom okręgówki. Potem przyszedł czas na prowadzenie rezerw Arminii Bielefeld (aha), długą przygodę ze Sportfreunde Lotte (pięć lat spędzonych na czwartym poziomie rozgrywkowym) i VfL Osnabrueck (trzecia liga – zwolniony na początku poprzedniego sezonu, pozostawił klub w strefie spadkowej). A potem ponad rok przerwy od pracy i… angaż w pierwszej lidze. Aha, żeby było jasne – to nie jest żaden Julian Nagelsmann bis, bo chłop trochę lat już na karku ma. 43 wiosny to zdecydowanie wystarczający okres na to, by osiągnąć choćby najmniejszy sukces.
Za nic więc nie potrafimy zrozumieć jakim kluczem wybierany był gość, który będzie miał za zadanie uratować Bundesligę. Ingolstadt jakieś bardzo biedne nie jest, stoi za nim koncern Audi, więc wariant ekonomiczny raczej odpada. Może dobrze patrzyło mu z oczu, może imponowały osiągnięcia w Football Managerze, a być może ma jakieś kwity na dyrektorów. Tego nie wiemy, ale wiemy natomiast dwie rzeczy – lepsze CV i większe doświadczenie od niego ma choćby Franz Smuda, a za kilka miesięcy Ingolstadt będzie można ocenić już tylko zero-jedynkowo – albo mają w klubie jasnowidzów, którzy czynią cuda, albo okażą się kompletnymi indolentami.