– Dlaczego mam nadstawiać karku za cały świat? Niech ten świat sam sobie skręci kark.
– On ma rację. Jak spluniesz pod wiatr, to ci spadnie na twarz.
– Bzdura, nie można zamykać oczu na to co się dzieje na świecie.
– Ty też masz rację.
– To on ma rację i on ma rację? Nie mogą mieć obaj racji.
– Wiesz co, ty też masz rację.
Ten dialog ze “Skrzypka na dachu” doskonale ilustruje podział, który nastąpił po wtorkowym meczu Legii na Bernabeu. Ja sam jestem totalnie w kropce jak ten mecz zinterpretować. To krzyżowy ogień.
Sceptycy mówią, że wstyd chwalić się porażką 1:5. Mają rację.
Optymiści mówią, że wszystko zależy od kontekstu, a ten jest taki, że Real znajduje się o lata świetlne przed Legią, mierzmy więc siły na zamiary. Mają rację.
Sceptycy rozumieją, ale radość z 1:5 to i tak minimalizm. Mają rację.
Optymiści zwracają uwagę, że futbol się niesłychanie rozwarstwił, giganci odskoczyli jak nigdy przedtem, a to właśnie z jednym z nich mierzyła się Legia. Mają rację.
Sceptycy twardo zaznaczają, że powinniśmy wyrosnąć z chwalebnych porażek. Mają rację.
Optymiści zwrócą uwagę, że nikt przy zdrowych zmysłach nie krytykowałby Polski za mecz we Frankfurcie czy też Śląska za 1:4 z Sevillą. Mają rację.
Sceptycy przypomną, że niedawno Eibar zremisował na Bernabeu, choć ma mniejszy budżet niż Legia. Mają rację.
Optymiści mówią, że Legia zanotowała diametralny postęp w porównaniu do BVB u siebie. Mają rację.
Sceptycy zaznaczą, że to tylko kwestia wyjątkowo nisko postawionej poprzeczki, bo w porównaniu do Legia – BVB każdy mecz wydaje się niezły. Mają rację.
Optymiści odpowiedzą, że nikt nie liczył na punkty, porażka była wpisana w scenariusz starcia na Bernabeu. Od początku chodziło tylko o styl, a ten był naprawdę niezły. Mają rację.
Sceptycy spytają: skoro był taki rewelacyjny styl, to czemu zakończyło się na 1:5?
W tym momencie dyskusję można zacząć od nowa, cykl powtarzać dowolną liczbę razy, nawet samemu ze sobą. Węzeł gordyjski, ping pong, pinball, polemika bez wyjścia.
***
Mateusz Wojtylak to ceniony przeze mnie redaktor naczelny portalu RealMadryt.pl. Mateusz napisał po meczu “Podziwiam kibiców Legii, którzy są zadowoleni i dumni po porażce 1:5. Chciałbym być takim optymistą”. Ten sam Mateusz bramkę Legii skwitował tweetem “kompromitacja”.
Dla kogo kompromitacją jest stracenie z karnego bramki, która nic nie zmienia? Tylko dla kogoś, kto jest kilkanaście pięter nad rywalem, a więc… czy czasem ten rywal nie ma prawa znajdować szczerych powodów do zadowolenia mimo wysokiej porażki? To przecież drugi biegun tego samego procesu. Radość z 1:5, wstyd za 5:1. Wszystko idealnie się zazębia.
Taka sytuacja, że nawet sceptycy sami mimowolnie wynajdują argumenty na rzecz optymistów.
***
Emocje są solą piłki nożnej. To one wywindowały futbol do statusu globalnej potęgi, czegoś więcej, niż tylko sportu.
Emocje na pewno nie są jednak solą rzeczowej analizy, nie są dobrym doradcą, natomiast najzajadlejsze obozy interpretowania meczu z Realem aż od emocji kipią. Z jednej strony ci, którzy namiętnie pasjonowali się meczem na telegazecie, a idą za rękę z zagorzałymi fanami innych drużyn, którzy woleliby wyrwać sobie język, niż za cokolwiek pochwalić Legię. Z drugiej strony mamy tych, którzy słupek Vadisa najchętniej wytatuowaliby sobie na klacie, pójdą też z pochodniami pod siedzibę UEFA, jeśli trafienie Radovicia nie będzie w top 3 najpiękniejszych bramek Champions League sezonu 16-17.
Spróbujmy przyjrzeć się wszystkiemu na chłodno. Prosiłbym na chwilę odłożyć zarówno cepy, siekiery i kałasznikowy, jak i szaliki klubowe, plakaty z Jodłowcem oraz autografy Jacka Magiery.
Pada często argument – mecz się podobał, bo optymiści porównują go do poprzednich meczów prób Legii w Lidze Mistrzów. Prawda, nie wiem czy kiedykolwiek wiedziałem zespół tak bezradny, jak Legia u siebie z Borussią. Takie opór stawiają kurczaki przerabiane na Zingery w KFC. Sporting zatańczył, a później przygrywał Legii, czytaj: zrobił dokładnie to, co chciał. Wyszedł na 2:0, potem pozwolił Legii klepać bez celu na własnej połówce, ta nie oddała celnego strzału. Jest oczywiste, że w porównaniu do tamtych filmów klasy Ź i C starcie z Realem było lepsze.
Spróbujmy więc wyjść poza ten kontekst.
Real w ostatnich latach wygrywał u siebie w grupie 5:1 z Bazyleą. 4:0 z Łudogorcem. 4:0 z Szachtarem. 4:0 z Kopenhagą, 6:2 z Dinamem Zagrzeb, 4:0 z Lyonem. Legia dostała tutaj w ten sam sposób, co bywalcy Ligi Mistrzów.
Jakby to paradoksalnie nie brzmiało, to jednak czarno na białym widać, że to był mecz, jakie Liga Mistrzów zna, jakie należą do jej rutyn. Nie należały do nich dwa poprzednie Legii, tak jak nie należało 8:0 Realu z Malmo. Poprzednie były jak w tym powiedzeniu: niczego się nie spodziewałem, a i tak się zawiodłem. Ten jednak nie wypada poza normę. To fakt, które nawet ci oglądający na telegazecie muszą zaakceptować.
Zarazem osobiście nie potrafię wyrazić zachwytu nad 1:5, choć różnica między jednym, a drugim klubem nie zamyka się w czterech bramkach. Po prostu nie dam rady – 1:5 to zawsze 1:5, wyrażenie dumy z meczu, który zakończył się piątkę w plecy to przesada. Ale jednocześnie naśmiewać się z tego konkretnego 1:5 – przesada jeszcze grubsza. Jechać po Legii za ten występ – irracjonalne, zrobili co mogli. Krytykować kibiców, którzy cieszyli się i emocjonowali tym starciem – podlane złą wolą.
Jeśli Bereszyński zakłada Marcelo dziurę, Radović kręci Kroosa, a Malarz łapie strzały Ronaldo, to są to fajne akcenty, którymi kibic słabszej drużyny może się zajarać. Nie ma w tym nic dziwnego i ja też przyznam: to był mecz dużo przyjemniejszy w odbiorze niż dwa poprzednie, i miło oglądało się mistrza Polski, który łatwo wpada w pole karne Realu. Przy tym przekonanie, że Legia odstawiła nie wiadomo jaki show, że był to mecz, który mógł porwać postronnych, budowane jest na grząskim na wątłym gruncie – hiszpańska prasa pisała na przykład „Łatwa manita Realu” (Mundo Deportivo) lub “Real przespacerował bez obecności rywala”.
Najbardziej uwiera mnie jednak gadanina, że Real zlekceważył Legię. Zagrał na 5, 10, 15 procent. Za chwilę gdzieś przeczytam, że w sumie to Królewscy grali w rozwiązanych butach, na boisku tłukli w karty, a za Ronaldo zagrał jego brat bliźniak. Tak można skreślić każdy rezultat i każdy wysiłek. Wygrałeś 3:0 z kimś mocnym? E tam, zlekceważyli was, a ty się podniecasz, frajerze!
Przypomina mi to ten filozoficzny wyścig żółwia z zającem, którego zając nigdy nie może wygrać. Polski klub najwyraźniej też nie jest w stanie nigdy niczego osiągnąć, bo jak to zrobi, to zawsze rywal zlekceważył, miał słabszy dzień, okazał się jednak wyjątkowo przeciętny. Tylko jak nas ogra, wtedy jest mocny!
To skrajnie niesprawiedliwe podejście. Wyszedł Real Madryt w najmocniejszym składzie, same gwiazdy. To są fakty i z nimi można dyskutować. “Real mógł wrzucić dziesiątkę, gdyby chciał!” – znowu mówimy o kwestiach niemierzalnych. Nie wrzucił, nie ma o czym gadać, rozmawiajmy o tym, co się stało.
Zarazem niesłychanie mam dość gloryfikowania porażek, czym karmiłem się przez tyle lat, bo honorowe wpierdole były polska specjalnością. Kadra Nawałki mnie od nich odzwyczaiła, nie chcę cofać się w rozwoju. Może piękniej od Legii przegrała kiedyś Wisła, może brzydziej kto inny, ale tak czy siak zaczynam coraz bardziej doceniać wyszarpane, przebrzydkie 2:1 z Armenią, niż super mecz z faworytem, po którym i tak zostajemy z niczym w rękach.
Prawda o tym meczu jest niejednoznaczna. Być może powiecie, że tchórzostwem jest nie opowiadać się ani po jednej, ani po drugiej stronie. Być może powiecie, że to wygodne. Nic jednak nie poradzę: ten mecz nie był ani tak dobry, jak tego chcą niektórzy, ani tak słaby, jak chcą tego inni. Nie jest wstydem widzieć w nim pozytywy, ale też nie jest to na pewno “zwycięskie 5:1”.
I co poradzić, gdy najbardziej wyświechtane powiedzonko w historii powiedzonek jest jedyną możliwą puentą? Trzeba zagryźć zęby i je wypowiedzieć: prawda leży po środku.
Leszek Milewski