Reklama

Mówiłem, że idę do sklepu i nie było mnie trzy godziny. Liczyło się tylko, że przed oczami migają owoce

redakcja

Autor:redakcja

14 października 2016, 00:20 • 21 min czytania 0 komentarzy

Czy przejście do Wilków Wilcza to brutalny sportowy zjazd czy już tylko rekreacyjne granie? Czy da się łączyć karierę piłkarską z regularnymi wizytami w kasynie lub codzienną grą na automatach? Jak wyglądały punkty, w których były piłkarz Górnika Zabrze zaszywał się na całe dni? Co jest ekscytującego w migających przed oczami owocach? Czemu u Adama Nawałki nie warto było leżeć na murawie? Bartosz Iwan w szczerej rozmowie opowiada o hazardzie i wspomina najlepsze czasy swojej kariery piłkarskiej.

Mówiłem, że idę do sklepu i nie było mnie trzy godziny. Liczyło się tylko, że przed oczami migają owoce

Zaliczyłeś niebywały zjazd, stałeś się piłkarzem upadłym?

Czy zjazd…

Jak się przeczyta komentarze w internecie, można dojść do takiego wniosku.

To nie tak, że desperacko szukałem klubu i chcieli mnie tylko w czwartej lidze. Były jakieś tematy z pierwszej czy drugiej ligi, ale na tym etapie życia zmieniły mi się trochę priorytety. Kupiliśmy w Gliwicach mieszkanie, planujemy się tu osiedlić na stałe, nie chciałem już nigdzie się przeprowadzać. Spokojne miasto, nie ma tłumów, mieszkamy tu już szósty rok i nam się spodobało. Dzieci mają tu już swoich przyjaciół, szkołę, żona też pracuje. Nie ukrywajmy, ceny mieszkań też miały znaczenie, na przykład w Krakowie to jest jakaś masakra. 2-3-krotnie większe ceny niż w Gliwicach. Do Krakowa tylko sto kilometrów, siadasz w auto, godzinka autostradą i jesteś. To było kluczowe – by nie wyruszać znowu w Polskę.

Reklama

Masz 32 lata, nie za wcześnie kończyć?

Powiem szczerze, że coś się we mnie wypaliło. Nie mam już motywacji, by dalej to ciągnąć. Średnio wytrzymywałem też fizycznie, coraz częściej dopadały mnie urazy. Doszedłem do wniosku, że nie ma sensu robić czegoś na siłę. Szukałem jakiegoś klubu w regionie, ale nic konkretnego się nie pojawiało. Siedziałem trzy miesiące w domu, nic nie robiłem. Ile tak można? Zadzwonił Jacek Wiśniewski z propozycją, czy nie chciałbym pograć w Wilczy. Pojechałem, zobaczyłem, dogadałem się i gram. Mam plany związane z trenerką. W grudniu kończę szkołę, zobaczymy. Ostatnio zaliczyłem debiut, wygraliśmy 1:0.

Tytuł piłkarza meczu w debiucie?

Nie no, jeszcze nie, tak dobrze to nie ma. Ostatni mecz zagrałem w maju, byłem tylko po dwóch treningach, forma jeszcze nie jest optymalna. Od razu zapowiedziałem, że nie idę tam po to by sobie pokopać, ale chcę to robić na poważnie. To jest wioska, ludzie mnie kojarzą z Górnikiem, mają jakieś oczekiwania, trochę inaczej na mnie patrzą. Trzeba podejść do tego z szacunkiem.

Powiedziałeś ostatnio w „Fakcie”, że jesteś zadowolony ze swojej kariery. Ktoś patrząc na twoje CV może się popukać w głowę.

Zadowolony… Zawsze może być lepiej, zawsze można więcej wyciągnąć. Ale biorąc pod uwagę, jak się prowadziłem, rzeczywiście nie mam prawa narzekać.

Reklama

Masz na myśli tylko hazard czy coś jeszcze?

Hazard, głównie hazard, który niósł za sobą szereg innych błędów. Choćby odżywianie – przebywając po parę godzin w kasynie nie odżywiasz się tak, jak należy. Odpoczynek – nie raz zdarzało się wracać do domu nad ranem i rano iść na trening. To wszystko były naczynia powiązane. Pogubiłem się kompletnie. Wszystko zaczęło się po moim wypożyczeniu z Wisły do Widzewa. Jako 21-latek wyjechałem z domu, mieszkałem sam. Czasu dużo, duże miasto, zarobki zupełnie inne… W Wiśle zarabiałem wówczas tysiąc złotych, w Widzewie dostałem parokrotność tego tysiąca. Pamiętam doskonale ten pierwszy raz. To było dwa dni po przeprowadzce do Łodzi. Wynająłem mieszkanie, siedziałem wieczorem, nie było co robić. Coś mnie podkusiło, że wezmę dwieście złotych, wymienię na żetony i spędzę miło czas. W pół godziny wszystko przegrałem, ale czułem się tak dobrze, że wymieniłem kolejne dwieście złotych. I znowu przegrałem. Tak to ruszyło…

Po dwóch dniach w Łodzi już poszedłeś do kasyna, nawet nie zdążyłeś się porządnie wynudzić w tym mieście.

Wcześniej nigdy nie miałem styczności z kasynem. Niby znałem historię taty, ale nie zdawałem sobie sprawy, że to może prowadzić do takich konsekwencji. Mówiłem sobie „ja jestem odporny, lepszy, nie wciągnie mnie”. Byłem młody, głupi, widocznie to było mi pisane.

Po jakim czasie byłeś już uzależniony?

Od razu. Po pierwszym razie. To mnie tak wciągnęło, że od pierwszego razu nie wyobrażałem sobie dnia bez kasyna. Na drugi dzień oczywiście poszedłem. Na trzeci też. I już tak chodziłem. Tak, jakby ktoś nagle wziął strzykawkę i wstrzyknął we mnie chorobę.

Dobra przestroga dla innych. Pewnie mówiłeś sobie „raz to można”.

Dokładnie tak mi się wydawało. „A, co tam, nawet jak przegram te dwieście złotych to przecież nic się nie stanie”. Tym bardziej, kiedy potem popatrzyłem, jaką mam pensję. „Mogę sobie na to pozwolić, jestem kawalerem, nie mam żadnych zobowiązań”. Były takie dni, że do południa szedłem do kasyna, wygrywałem pieniądze, potem jakiś obiad, wracałem i przegrywałem wszystko, co zarobiłem. Na początku wmawiałem sobie, że wszytko jest OK. Że jak tylko powiem sobie, że nie gram, to już przestanę grać. Ale to było silniejsze ode mnie, nie umiałem mówić stop.

To chyba dla piłkarza najbardziej zdradliwy nałóg. Alkoholik zdaje sobie sprawę, że niszczy organizm i przekłada się to na jego formę. W przypadku hazardu możesz to sobie fajnie wytłumaczyć. że przecież nie ma to większego wpływu na dyspozycję i to tak, jakbyś spędzał czas przed telewizorem.

I ja oczywiście też tak to sobie tłumaczyłem. Im dalej w to brnąłem, tym bardziej się to odbijało. Na treningach myślami byłem w kasynie. Robię jakieś ćwiczenie – myślę, ile postawię i jak. Obmyślałem sposoby, jak się odegrać. Nie byłem w stanie się skoncentrować na piłce.

Na meczach też? Czy jednak za duża adrenalina?

Też, to samo, bez różnicy. Kiedy jeszcze nie były to duże kwoty, człowiek myślał mniej, bo zawsze coś tam zostawało mu w portfelu. Ale później, kiedy oprócz wymyślania strategii trzeba było znaleźć sposób na zdobycie pieniędzy, głowa była pochłonięta tylko tym. Odegrać, odzyskać, odegrać, odzyskać. Postanawiałem sobie, że jak się odegram to już koniec, ale tak się nie da. Odgrywałem się, ale grałem dalej. „Jestem na zero, to już w sumie mogę. Może teraz wygram? Może jeszcze wyjdę z tego na plus?”. Tak to nie działa. Studnia bez dna.

Teraz już możesz powiedzieć, że nie masz problemów z hazardem?

Teraz już tak. Nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz grałem. Chyba jeszcze w Katowicach…

Ale nie podczas tego ostatniego epizodu?

Nie, nie (śmiech i chwila zastanowienia). Nie, ostatni raz zagrałem w 2012 roku, kiedy byłem w Garbarni. Sam się sobie dziwię, że mnie nie ciągnie, że nie mówię „spróbuję, wrzucę ze sto, może dwieście, już mogę”. Wcześniej tak sobie mówiłem. Stawiałem raz i lawina ruszała od nowa. Kiedy przeprowadziliśmy się z żoną do Krakowa, mówiłem, że idę na zakupy i nie było mnie trzy godziny. Siedziałem na automatach i grałem. Żona podejrzewała, co robię, ale nie miała pewności. Wydało się, jak siedziałem w lokalu i żona weszła do środka, by mnie sprawdzić. To był ten ostatni raz.

Faktycznie wychodziłeś po zakupy i skręcałeś, bo to było silniejsze od ciebie czy wszystko miałeś już zaplanowane?

Wszystko zaplanowane. Zagram wszystko pół godzinki, może coś się wygra, zrobię zakupy i nikt się o niczym nie dowie. Na podobnej zasadzie wychodziłem rano biegać.

To musiałeś się jakoś spocić, żeby to wiarygodne było.

Nawet o tym nie myślałem. Klapki na oczach i automaty, automaty. Liczył się tylko ten moment, kiedy wrzucasz pieniądze, klikasz, a przed oczami migają ci te owoce.

Tak w ogóle co w tym ekscytującego? Grałem ze dwa razy na maszynie i dla mnie to kompletna nuda. Ale ty masz zupełnie inną perspektywę.

(Bartek uśmiecha się) Ciężko w sumie powiedzieć. Chyba ta adrenalina. Coś się dzieje. Możesz szybko wygrać dużo pieniędzy. Trafię pięć siódemek i mogę mieć w pięć minut dwa tysiące złotych. Hazardzista cokolwiek trafi, dostaje bodziec, że jest fajnie. Ja jeszcze miałem tak, że zawsze przebijałem. Nigdy nie brałem tego, co jest, ale grałem do końca, do cna, ile się dało. Nieraz trafiłem dwieście złotych i chciałem zrobić z tego tysiąc.

Miałbyś tysiąc, chciałbyś zrobić dwa.

Tak, dokładnie.

Jak te punkty wyglądają od środka, jaka jest specyfika tych miejsc? Kasyna kojarzą się ekskluzywnie, z drinkami, kasą, luksusem.

Takie kanciapy. Małe lokaliki, piętnaście metrów kwadratowych, trzy maszyny, pani za ladą. Siedzisz i klikasz. Jedni przychodzili dla przyjemności, inni byli tacy jak ja. To było widać, że ktoś przychodzi rekreacyjnie. Wygrał pięćdziesiąt złotych, brał to, wychodził i już się nie pojawiał. Niektórzy byli jeszcze gorsi ode mnie. Wsadzali dużo pieniędzy, po pięciu minutach nic nie mieli, szli do bankomatu, znowu wpłacali. Hazardzista hazardzistę zawsze pozna.

Znałeś już stałych bywalców?

Nie, może ze dwie osoby. Nie lubiłem nawet z nikim rozmawiać podczas gry. Denerwowało mnie, gdy ktoś mnie zaczepiał. A doradcy się zdarzali.

– Zmień stawkę! Zagraj inaczej, bo ci nie idzie! Zaufaj!

Mają jakieś swoje taktyki i myślą, że da się oszukać maszynę, ale nie ma na nią żadnego sposobu. Kiedy ma dać – da. Kiedy ma zabrać – zabierze.

Ile razy w swoim życiu się spłukałeś?

Były trzy przełomowe momenty, gdy dobiłem do zera. Pierwszy raz grając w Widzewie. Pamiętam, że nie miałem już pieniędzy na grę, więc poprosiłem rodziców o środki na ubezpieczenie samochodu, żeby wrócić jakoś do domu na święta. Mama mi je wysłała, a ja je przegrałem. Nie miałem za co ubezpieczyć auta, ale znalazł się ktoś, kto pożyczył i jakoś do domu udało się wrócić.

Przestałem grać w kasynie po tym jak odszedłem z Widzewa. Zamieszkałem w Wodzisławiu Śląskim w centrum miasta – miasta oczywiście w cudzysłowie – i pech chciał, że akurat pod moim blokiem dwa dni wcześniej otworzono budkę z automatami. Co to oznaczało – można się domyślić. Po treningu szedłem na obiad i do późnej nocy siedziałem tam w salonie. Kasyno zamieniłem na automaty. W końcu przegrałem tyle, że zapożyczyłem się u wszystkich chłopaków z drużyny. Wszystkich. Mieliśmy fajne relacje z kolegami, ale przegiąłem. Oni ciągle pytali „kiedy oddasz?”, a ja ciągle ich zwodziłem, że jak dostanę wypłatę. Dostawałem wypłatę – leciałem pograć i po dwóch dniach nie miałem już nic. Moja siostra wyciągnęła do mnie pomocną dłoń. spotkała się z Jankiem Wosiem, kapitanem drużyny, sporządzili listę, komu i ile jestem winien, opłaciła wszystkich. Byłem tak wciągnięty, że nie było szans, żebym sam z siebie oddał. Pożyczyłem od jednego, od drugiego, od trzeciego na to, żeby oddać pozostałym i tak się nakręcała ta spirala.  Na drugi dzień wreszcie mogłem wejść normalnie do szatni i spojrzeć kolegom w oczy.

Koledzy pożyczając niby wyrządzali przysługę, ale trochę też jednak szkodzili. Wiedzieli, na co idą pieniądze.

Trochę tak, ale byli kumplami. Zdarzało się, że chciałem od kogoś pożyczyć, a ta osoba mówiła, że da mi tylko  na coś konkretnego, a jeśli mam przegrać wszystko w salonie gier – powinienem szukać gdzie indziej. Nie obrażałem się, ale z drugiej strony wiedziałem, że skądś te pieniądze muszę mieć. Jak już od kolegów nie było szansy pożyczyć, szło się do ludzi z miasta.

Miałeś jakieś sytuacje, kiedy zaczynało robić się niebezpiecznie?

Starałem się oddawać, bo wiedziałem, jakie były konsekwencje. W Łodzi pożyczali mi kibice Widzewa, nie musiałem nawet oddawać im odsetek, bo znali mnie z boiska. Z drugiej strony – mieli dobre kontakty w klubie, przyjeżdżali tam praktycznie co dzień, kiedyś ktoś w końcu powiedział, że Iwan siedzi dzień w dzień w kasynie. Zostałem wezwany na rozmowę z prezesem, upomniał mnie, ja powiedziałem, że to się więcej nie powtórzy, ale słowa oczywiście nie dotrzymałem.

Wiedziałeś, że nie dotrzymasz?

Wiadomo, że powiedziałem to na odczepne. Siedziałem w tym gabinecie i myślałem o tym, żeby zagrać.

Trzecia sytuacja, gdy się spłukałem, to już Katowice, gdzie nie płacili nam przez sześć miesięcy. Graliśmy mecz i od razu na drugi dzień mieliśmy trening, więc zostałem w Katowicach w hotelu. Po meczu umówiłem się z prezesem, że da mi dwa tysiące złotych zaliczki, bo już kończyła nam się kasa. Sytuacja była o tyle trudna, że dopiero co urodziło nam się dziecko, więc było trochę wydatków. Dostałem te pieniądze, wracałem do domu i przystanąłem na stacji benzynowej. Patrzę, a tam automat… A ja mam w portfelu dwa tysiące… Zagrałem. Przegrałem wszystko. Przyjechałem do domu, próbowałem nie dać po sobie poznać, że coś jest nie tak, ale szybko wyszło na jaw, co się stało.

Swoją drogą, hazardziści to podobno mistrzowie kłamstwa.

Jasna sprawa, w pięć minut człowiek układał sobie plan, co powiedzieć, jak powiedzieć, żeby tylko nie wpaść. Po zachowaniu widać jednak, o co chodzi. Są dodatkowe pytanie – człowiek się miota. Różne wymyślałem historie. Że portfel zgubiłem, że musiałem pożyczyć koledze, takie tam.

Tata próbował ustawiać cię do pionu? W „Przeglądzie Sportowym” powiedział, że nie ma moralnego prawa, by to robić.

I tak było. Coś tam powiedział, ale to nie były ostre rozmowy. Luźne gadki i tyle. Pod tym względem nie był dla mnie autorytetem, bo robił to samo. Gdyby powiedział do mnie „co ty robisz?!”, odpowiedziałbym pewnie „a ty co robiłeś?!”.

A w klubach? Próbowano cię powstrzymać?

Nie bardzo. Raczej nikt nie miał na mnie wpływu. Jedynym trenerem, który próbował mi wybić granie z głowy, był Józef Młynarczyk. Znał ludzi z miasta, oni mu mówili, że cały czas siedzę w kasynie. Kilka razy ostrzegał mnie, żebym tego nie robił, ale dla mnie to było takie na zasadzie „pogadał sobie, ale i tak zrobię swoje”. Nie ma złotego środka, by wpłynąć na hazardzistę. Generalnie im szybciej postawisz sprawę na ostrzu noża, tym lepiej, ale nawet zakazy wejścia do kasyn nic nie dadzą, skoro możesz grać w internecie. Dla piłkarza to idealny sposób – nie wychodzisz z domu, nikt cie nie widzi, do bankomatu nie musisz lecieć, bo przelewasz sobie z karty… Jedyna opcja to chyba odwyk w zakładzie zamkniętym. Mnie na szczęście udało się go uniknąć, lecz gdybym tam trafił, może byłoby lepiej. Gdyby Widzew postawił sprawę jasno: idziesz do ośrodka zamkniętego, leczysz się, a my cię nie zostawimy, może wyleczyłbym się wcześniej.

Da się godzić hazard i piłkę? Widzimy na przykład Łukasza Burligę – wyleczył się i wcale nie gra spektakularnie lepiej. Można dojść do wniosku, że hazard mu nie przeszkadzał.

W pewnym sensie się da. Wiem to po sobie. W Widzewie na przykład miałem bardzo dobry okres. Awansowaliśmy do Ekstraklasy, strzeliłem parę bramek. Ja doszedłem jednak do momentu, że nie dało się już tego godzić. W sumie w każdym zespole, w którym grałem, był jakiś hazardzista oprócz mnie. To widać od razu. Łapiesz wspólny język i już wiesz, że gość nie gra dla relaksu, ale jest pochłonięty. Zdarzało się tak, że spotykało się kolegów z drużyny w kasynie.  Jeździliśmy na wyjazd, stał automat, od razu widziałeś, kogo ciągnęło. Raz byli to wyróżniający się piłkarze, raz rezerwowi. Raz młodzi, raz starzy. Nie ma reguły. To nadal jest w piłce problem, ale dziś jest znacznie większa świadomość zawodników. Są różni doradcy finansowi, psychologowie, trenerzy mentalni. Wszystko poszło do przodu. Być może jakbym miał taką opiekę, byłoby inaczej.

ZABRZE 18.05.2014 MECZ 34. KOLEJKA GRUPA MISTRZOWSKA T-MOBILE EKSTRAKLASA SEZON 2013/14: GORNIK ZABRZE - LEGIA WARSZAWA --- POLISH TOP LEAGUE FOOTBALL MATCH: GORNIK ZABRZE - LEGIA WARSAW BARTOSZ IWAN IVICA VRDOLJAK FOT. PIOTR KUCZA/NEWSPIX.PL --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Ringier Axel Springer Poland

Miałeś już w swojej karierze moment, że przestałeś wierzyć w powrót do Ekstraklasy?

Miałem taki moment jak odchodziłem z Piasta Gliwice. Naszym celem był awans, po pierwszej rundzie wyglądało to obiecująco, w końcu nie udało się. W klubie pozbywano się zawodników albo renegocjowano kontrakty. Mnie złożono propozycję, ale na nią nie przystałem. Zacząłem sobie szukać klubu. Byłem praktycznie dogadany z GKS-em Katowice. Trenerem był Wojciech Stawowy, porozmawialiśmy i umówiliśmy, że za trzy dni dogramy szczegóły i podpiszemy umowę. Pojechałem z tatą do Katowic, prezesem był wtedy Jacek Krysiak. W drodze okazało się, że trenera Stawowego zwolnili.

Polska piłka!

Trenerem został Rafał Górak. Weszliśmy do klubu, a tam podpisywali umowę z nowym trenerem. Zostawili nas na korytarzu. Stoimy, stoimy, nikt się nami nie zainteresował, nikt do nas nie wyszedł… Tata się zdenerwował, że tak nas potraktowano, ale mniejsza z tym. Po czasie wziął nas trener Górak i zaproponował, żebym przyszedł na testy. Powiedziałem, że nie ma takiej opcji. Co innego jakbym przychodził jako młody, nieznany zawodnik, a ja przecież rozegrałem 29 meczów w Piaście Gliwice, strzeliłem dziewięć bramek, a Górak trenował wtedy Ruch Radzionków, więc widział mnie na co dzień, bo graliśmy w tej samej lidze. Grzecznie odmówiłem i zostałem bez klubu. Nic nie było. Dopiero zadzwonili do mnie z Olimpii Elbląg, że potrzebują środkowego pomocnika. Nie uśmiechało mi się to, bo było dość daleko, ale nie miałem wyjścia. Zostałbym bez klubu.

Tam podobno wpadłeś w dołek.

Mieszkałem w różnych miastach, ale Elbląg jakoś mnie przytłaczał, chyba miałem tam lekką depresję. Dziwnie się czułem. Nieswojo. Z dnia na dzień coraz bardziej chciałem wrócić do siebie. Ludzie też tam inaczej patrzyli na nas, przyjezdnych. Wytykali. Pewnego dnia powiedziałem sobie, że mam dość, chcę wrócić w swoje rejony. Do tego atmosfera w klubie była fatalna, bo nie było wyników. Po pierwszej rundzie byliśmy jedną nogą w drugiej lidze. Z większością zawodników rozwiązywano umowy, prezes powiedział, że on chce, żebym został, bo na mnie liczy. W zimie zmieniono trenera, przyszedł Białorusin, ale to, co on nam ordynował… Straszne obciążenia. Mieliśmy takie boisko lekkoatletyczne, dookoła była bieżnia. Zima, minus piętnaście, wszystko mocno oblodzone, bo nie udało się wszystkiego ogarnąć. Robił nam 10x 1200, 10x 1500 i tak dalej. Trzeba było się zmieścić w określonym czasie. Po trzech-czterech powtórzeniach nie dało się biec dalej. Twardo, kolana nie wytrzymywały.

Piłki pojawiały się na treningach?

Szczerze mówiąc nie wiem, bo u tego trenera byłem tylko na dwóch treningach. Później już nie dałem rady. Ledwo chodziłem, a co dopiero miałem znosić takie obciążenia. Coś strasznego. Było paru takich, co też nie wytrzymało, pojawiały się kontuzje… Nie ma co się dziwić, ruska szkoła sprzed trzydziestu lat. Wrzucało się wszystkich do jednego wora. Potem spadli z ligi, ja poprosiłem wcześniej prezesa o rozwiązanie kontraktu. Wróciłem do Krakowa, znowu byłem bez klubu. Krzysiek Bukalski zaprosił mnie na treningi do Garbarni Kraków. Trenowałem z nimi i czekałem. Nic się nie pojawiło, więc już tam zostałem. Prawie na każdym meczu pojawiał się Bogdan Zając, obserwował. Po sezonie zadzwonił do mnie tata, że ma pytanie od trenera Nawałki, czy podejmę wyzwanie i pojadę na testy do Górnika. Bez wahania się zgodziłem, w Zabrzu już zostałem.

Górnik to czas, który wspominasz najlepiej w karierze?

Zdecydowanie. Tym bardziej, że po tych przygodach z Olimpią i Garbarnią bałem się, że będę już tylko zjeżdżać w dół.

Trenował cię Adam Nawałka – czułeś, że masz do czynienia z gościem, który może dojść tak daleko?

Czuło się, że trafiło się pod skrzydła fachowca przez duże „f”. Wiadomo, różne były sytuacje, nie zawsze było nam po drodze, ale na Nawałkę nie powiem złego słowa. Raz na przykład miałem problem z plecami, a trener zarzucał mi, że nic mi nie jest, że sobie wmawiam. Ja już we wcześniejszych klubach cierpiałem przez te plecy, w Górniku znowu się odezwało, nie byłem w stanie trenować na sto procent. Trener wziął mnie do siebie i powiedział, że mam dwa tygodnie by udowodnić, że należy mi się miejsce w kadrze Górnika. Jeśli tego nie zrobię – wyrejestrowuje mnie i na moje miejsce wskakuje ktoś inny. Odpocząłem, po paru dniach wróciłem do treningów. Chciałem udowodnić, że należy mi się to miejsce w kadrze. W meczu ze Śląskiem przegrywaliśmy 1:2, Nawałka wpuścił mnie na końcówkę, strzeliłem na 2:2, później Nakoulma na 3:2. Trener po meczu wziął mnie:

– I co, nie miałem racji? Warto było cierpieć?

Zgodziłem się, bo jakie miałem wyjście. Ciężko było trenerowi nie przytaknąć.

Z badań nie wyszło, że jesteś kontuzjowany?

Miałem robiony rezonans i coś tam na nim wyszło, ale trener Nawałka uważał, że to jakaś błahostka i nic mi nie jest. Cóż, trenera nawet badanie nie przekonało (śmiech). Zawsze jak ktoś miał stłuczoną nogę albo lała się krew, trener wchodził do gabinetu i mówił:

– Fantastyczna kontuzja! Żeby tylko takie mieć!

U niego nie było leżenia na murawie, nie mogłeś się kłaść nawet na treningach. Masażysta wbiegał na boisko w Górniku może raz na 90 minut, a często wcale.

Miałeś sytuację, że potrzebowałeś masażysty, ale bałeś się poprosić?

Pamiętam sytuację na treningu. Zima, sztuczna nawierzchnia, graliśmy w dziadka. Miałem ostre starcie z Szeweluchinem, przeszedł mi prąd po nodze, łzy w oczach, kostka cała spuchnięta. Zacząłem utykać, zawołałem masażystę. Nawałka zobaczył to i podszedł do mnie:

– Co tu się kurwa dzieje?! Nie możesz?!

Popatrzyłem na niego przerażony i zwijający się z bólu.

– Kurwa, karetka?! Szpital?! Jak kurwa nie możesz to wyjazd mi stąd!

Zmrozili mi tę nogę, zacisnąłem zęby i trenowałem, choć pewnie u każdego innego trenera mógłbym zejść. Nie było przebacz.

Z perspektywy czasu jak to oceniasz – dobrze czy jednak źle? Niby mobilizacja, ale można było się nabawić poważnego urazu.

Trener zaraził nas swoją mentalnością i po czasie niestraszne nam było nic. Żadne urazy, żadne starcia z przeciwnikami. Człowiek otrzepał się i grał dalej. Leżąc na boisku musisz zejść, zespół gra w osłabieniu, narażasz się na utratę bramki. Trener bardzo na to uczulał, by od razu się podnosić. Zawsze powtarzał na odprawach przedmeczowych: – Pamiętajcie, żeby założyć dobre kołki!

Jak się u niego poślizgnąłeś, wpadał w furię. Był skłonny zmienić się w piątej minucie za to, że nie trzymasz równowagi. Ktoś kiedyś mówi trenerowi:

– Trenerze, ale miałem już wysokie kołki.

– Jeszcze wyższe musiałeś włożyć!

Nie pamiętam meczu u trenera Nawałki, żebym zagrał w lankach. Wszyscy grali we wkrętach albo w miksach.

Zdarzyła ci się jakaś zjebka za taki detal?

W GKS-ie Katowice dostałem taką burę, że nie wiedziałem, jak się nazywam. Graliśmy z Podbeskidziem na wyjeździe, było 0:0 do przerwy. Za co? Za to, że słabo gram. Po prostu. Chyba podziałało, bo w drugiej połowie miałem bramkę i asystę.

Ale Macieja Małkowskiego chyba nie przebiłeś.

O nie, pamiętam to jak dziś. „Małkowski, masz pięć minut!”.

O co tam w ogóle chodziło?

Nie zrobił wślizgu w jednej czy dwóch sytuacjach. Mnie nie było akurat wtedy na meczu, ale chłopaki mi opowiadali, że po spotkaniu Wojciech Kowalczyk z Mateuszem Borkiem zapytali trenera, dlaczego zdjął Maćka, a trener:

– Jak kurwa, co dlaczego? Biały anioł!

Białe stroje mieliśmy i był cały czysty przez całą pierwszą połowę, bo ani razu na dupie nie pojechał (śmiech). Nawałka – trzeba przyznać – wycisnął ze mnie maksa. Czułem to, że i fizycznie, i piłkarsko prezentuje się najlepiej w mojej karierze. Dyscyplina była czasem aż do przesady, ale nie przypominam sobie, by ktoś kiedyś zanegował zdanie trenera. Tym zrobiliśmy wynik w Górniku.

WARSZAWA 22.09.2013 MECZ 8. KOLEJKA T-MOBILE EKSTRAKLASA SEZON 2013/14 --- POLISH TOP LEAGUE FOOTBALL MATCH IN WARSAW: LEGIA WARSZAWA - GORNIK ZABRZE 2:1 BARTOSZ IWAN FOT. PIOTR KUCZA/NEWSPIX.PL --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Ringier Axel Springer Poland

Z czego wynikało to, że nie mogłeś złapać stabilnej formy? Dobry mecz, słaby, dobry, znowu słaby.

Szczerze mówiąc nie wiem. Fakt faktem, że miałem wahania formy. Dwa mecze dobre, trzy złe, jeden dobry, dwa złe. Przeplatanka. Mnie też to denerwowało, ale wiadomo, że jak raz grasz i raz nie grasz, to brakuje ci pewności siebie. Ja lubiłem trenerów, którzy pompowali. Niektórych trzeba zjebać, niektórych trzeba dopompować. U Nawałki pompowania nie było. Raczej były to mocniejsze słowa i uwagi merytoryczne.

Który pompował?

Niech pomyślę. Probierz chyba nie… (śmiech)

To chyba zupełne przeciwieństwo.

Pamiętam sytuację, gdy graliśmy derby u siebie z ŁKS-em i wygraliśmy 2:1. Po meczu poszliśmy na dyskotekę i siedzieliśmy z chłopakami z ŁKS-u. Wtedy jeszcze grał tam Tomek Hajto. Na drugi dzień mieliśmy trening.

– Kto był na dyskotece? – pyta trener.

Większość podniosła rękę.

– Jak to jest, że wy siedzicie z piłkarzami ŁKS-u?! Wy, widzewiacy? Po derbach?!

Nie miał pretensji o to, że wyszliśmy na dyskotekę, ale o to, że siedzieliśmy na niej z piłkarzami ŁKS-u. Trochę tego nie rozumiałem. Boisko to boisko, a poza boiskiem przecież mogę mieć kolegów.

W Łodzi generalnie pod tym względem jest specyficzny klimat.

Pamiętam mecz na ŁKS-ie, kiedy walczyliśmy o awans do Ekstraklasy. Stadion wypełniony po brzegi, kilka tysięcy kibiców Widzewa. Otoczka fantastyczna. Zszedłem dziesięć minut przed końcem meczu z boiska, siadłem na ławkę i tylko wysłuchiwałem.

– Iwan! Dojedziemy cię! Dostaniesz na osiedlu kosę!

Wygraliśmy, a potem bałem się spać u siebie w domu. Dwie noce spędziłem poza swoim mieszkaniem. Akurat mieszkałem na dzielnicy, na której mieszkali kibice ŁKS-u, więc było niebezpiecznie.

W Krakowie – o czym opowiadałeś w rozmowie z Tomkiem Ćwiąkałą – też gonili cię z maczetami.

Tak, pamiętam jak dziś. Wracałem z treningu i słyszę za sobą głos:

– Iwan, ty wiślacka kurwo!

Odwróciłem się, a tam pięciu gości z maczetami i siekierami. Dostałem wtedy niewiarygodne doładowanie i zacząłem uciekać.

Czas na setkę byś pobił.

Oj, z pewnością. Udało się uciec, ale byłem mega przestraszony.

Miałeś też takie akcje na Śląsku? Jakkolwiek spojrzeć, tu zaliczyłeś masę klubów, a nie każdy z każdym się lubi.

Tu jest trochę inny klimat. Jak dwie drużyny są w jednym mieście to inaczej to wygląda. Tu kluby są rozproszone. Każde miasto ma swój klub, może tylko w Gliwicach jest tak, że większość jest tutaj za Górnikiem. Na Śląsku ludzie strasznie żyją piłką, ale żadnych nieprzyjemności nie miałem. Dobrze mi się tu żyje.

Jest w ogóle w Gliwicach jakieś kasyno?

Nie. Najbliższe w Katowicach.

Przejeżdżasz czasem obok?

Czasem tak, ale nie ciągnie mnie. Wyrzuciłem to z głowy. W ogóle już o tym nie myślę.

Też – jak twój tata – żyjesz siedząc na bombie?

Myślę, że nie. Co złe już się wydarzyło. Mam żonę, dwójkę wspaniałych dzieci, mieszkamy sobie. Nie mam żadnych problemów.

Mówisz, że w kasynie przegrałeś wartość dobrego samochodu. To w sumie na tle hazardzistów nie jest „imponujący” bilans.

Gdybym zarabiał pięć razy więcej, przegrałbym pięć razy więcej. W sumie cieszę się, że nie zarabiałem takich pieniędzy, bo dziś mówiłbym, że przegrałem willę w dobrej lokalizacji, a nie samochód. Wychodzi na to, że mniejsze zarobki też mają swoje plusy (śmiech).

Rozmawiał JAKUB BIAŁEK

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Cały na biało

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

0 komentarzy

Loading...