65. minuta. Santi Cazorla podaje do Alexa Iwobiego, a na The Emirates rozlega się gromkie „ole!”. Ten do Theo Walcotta. Raz jeszcze – „ole!” Nie sposób było nie sprawdzić, czy dziś rano dokładnie wyczyściliśmy uszy, bo na taki obrót spraw chyba nikt nie był przygotowany. To miała być emocjonująca walka na noże, tymczasem Arsenal zasztyletował Chelsea w pierwszym kwadransie, później już tylko upewniając się, że rywal jest zbyt słaby, by wstać.
Momentami ten mecz dla Arsenalu wyglądał trochę tak, jak gra w Tekkena z osobą, która nigdy wcześniej nie miała w ręku pada. Coś tam ponapieprza w losowe klawisze, ale na efektownego combosa nie ma żadnych szans. Z kolei Kanonierzy punktowali noobów piłkarzy Chelsea w doprawdy pięknym stylu. Ciężko zdecydować, który gol podobał się nam najbardziej, bo każdy miał swój niepowtarzalny urok.
Raz – Alexis idzie ostrym pressingiem na Gary’ego Cahilla, ten popełnia niemal identyczny błąd, co w meczu ze Swansea, z tą różnicą, że nie jest faulowany. Efekt? Chilijczyk idzie sam na sam i wcinką pokonuje Courtois.
Dwa – szybkie rozegranie po lewej stronie pola karnego, błyskawiczne przeniesienie genialną, zagraną w tempo prostopadłą piłką od Iwobiego do Bellerina ciężaru na prawo, zgranie do środka i dopełnienie formalności przez Walcotta.
A może trzy – wzorowa kontra Oezila z Alexisem, genialne ostatnie podanie i efektowny wolej, który wysokim kozłem mija belgijskiego golkipera i po odbiciu od słupka ląduje w siatce.
Którąkolwiek akcję byście wybrali, każdą kibice Arsenalu odwiną jeszcze nie raz i nie dwa. Takiego wyniku z rywalem doprawdy z piekła rodem (ostatnich 11 meczów to 7 wygranych Chelsea, 3 remisy i tylko jedno 2:0 Arsenalu) i tak miażdżącej przewagi bramkowej Kanonierzy nie odnotowali od niemal dwóch dekad, gdy w bramce stał nie Petr Cech, a David Seaman, a zamiast na Sancheza i Oezila, liczono na bramki i asysty Iana Wrighta i Dennisa Bergkampa.
Chelsea nie miała dziś kompletnie nic do gadania. Wymowne, że zwykle żywiołowy przez pełne 90 minut Conte, w końcówce łapał się za głowę, a z jego twarzy trudno było wyczytać jakiekolwiek emocje. Coś nam podpowiada, że po tak bezpłciowych derbach w wykonaniu The Blues, oszczędzał je na suszarkę, jaka może nawet do teraz trwa jeszcze w szatni gości na The Emirates.
***
W zasadzie od kiedy na jaw wyszła jedna z najgorzej strzeżonych w Anglii tajemnic, że Pep Guardiola przejmie od czerwca stery w Manchesterze City, wszyscy zachodzili w głowę, jak Hiszpan poradzi sobie w nowej lidze. W rozgrywkach, w których układ sił jest zgoła inny niż w Hiszpanii i Niemczech. Ci, którzy liczyli, że Pep da im pożywkę, wykładając się chłodnego poniedziałkowego wieczora w Stoke, ewentualnie pochmurnego niedzielnego popołudnia w Swansea, póki co umierają z głodu.
10 meczów, 10 zwycięstw, 0 remisów, 0 porażek.
Choć o dzisiejszą wygraną wcale nie było tak łatwo, jak wskazywałby na to wynik i jak w sumie spodziewał się każdy, kto widział stabilną jak rządy w Afryce defensywę Swansea. Nastawialiśmy się znów na kilka urywków do kompilacji “Łukasz Fabiański The Best Of”, tymczasem w całej pierwszej połowie, zakończonej remisem 1:1, The Citizens oddali jeden celny strzał. Pech chciał, że akurat po nim piłka przeleciała pomiędzy nogami Fabiana, ale też trzeba uczciwie powiedzieć, że Aguero wszystko od przyjęcia, aż po uderzenie zrobił tak błyskawicznie, że trudno go za to szczególnie winić.
Argentyńczyk na tym bynajmniej dziś nie skończył, bo popisał się też piękną wcinką z karnego, który pogrzebał cały nadludzki wysiłek Swansea skupiony na powstrzymaniu śmiercionośnej machiny Guardioli. Konkretnie posłał go do piachu van der Hoorn, kiedy mając już wygraną pozycję z De Bruyne, postanowił ni z tego, ni z owego, zapoznać swoją rękę z jego twarzą.
No i Łabędzie się posypały. Przestrzenie na połowie podopiecznych Guidolina zrobiły się większe, co najlepiej wykorzystał Raheem Sterling, “łamiąc kostki” Kyle’a Naughtona, jak mówi się o takich zagraniach w żargonie koszykarskim.
Machina Guardioli dziś odpalała nieco wolniej niż zwykle, bo też długo Swansea potrafiła przytrzymać remis, ale koniec końców zrobiła z kolejnego rywala mielone. A my z każdym meczem coraz intensywniej zastanawiamy się, czego trzeba, by jej tryby w końcu przestały się tak dobrze zazębiać…
***
Od derbów z Manchesterem City z Czerwonych Diabłów zeszło powietrze. Guardiola skutecznie zniechęcił United do gry w piłkę, przez co w ostatniej kolejce dostali oni trójkę nawet z Watfordem. Dziś początkowo też zapowiadało się to średnio. United przetrzymywali piłkę, ale jak dochodziło co do czego, to piłkarze z Leicester tworzyli sobie sytuacje. Aż Daley Blind rozpoczął show. Wrzutka z rożnego, wyskok Smallinga, gol. Blind raz no i się zaczęło! Leicester na ładnych kilkanaście minut zniknęło z piłkarskiej mapy świata, niektórzy twierdzą nawet, że na livescorze wyświetlał się przez ten czas mecz Manchester United – nikt. Gospodarze dominowali, co niezwykle efektownie mógł przypieczętować golem na 2:0 Ibra. Mógł, ale niestety – przyzlatanił przyprijoviciował. Pogba zagrał mu w pole karne niemal identyczne ciasteczko, co wczoraj Radović legijnemu Zlatanowi. Obaj nieskuteczni, zupełnie jak braciaki.
Nie potrafił Ibrahimović, więc sprawy w swoje ręce wziął Juan Mata. Hiszpan zabrał się z piłką na prawym skrzydle, zagrał do Pogby i natychmiast dzida do przodu. Slalomem minął rywali jak pachołki i wbiegł w pole karne na gotowe.
Za chwilę rzut rożny, piłka do Zlatana, ten przedłuża do Rashforda, a młodzian pakuje piłkę do pustej bramki. Blind dwa, bo to on świetnie zagrał piłkę na bliższy słupek. Minęły dwie minutki, a tam… Blind już trzy. Fenomenalnie, na nos wrzucił piłkę Pogbie, a temu nie zostało nic innego, jak strzelić na 4:0. Świetna gra i kosmiczny wynik, a u Leicester (podobnie jak z Liverpoolem i Chelsea) znów na liczniku czwóreczka. Jakbyśmy przeczytali w FM-ie po takiej połowie – teksańska masakra piłą łańcuchową.
W drugiej połowie mogliśmy liczyć na niesamowitą próbę comebacku Leicester albo chociaż na absolutne unicestwienie rywali przez “Czerwone Diabły”. Niestety, karabiny się zacięły. Ranieri zdjął zresztą w przerwie Vardiego i Mahreza, pogodzony z wynikiem, by chociaż jego gwiazdy odpoczęły przed Ligą Mistrzów. Trochę szkoda, bo po TAKIEJ pierwszej części nastawialiśmy się na fantastyczne widowisko. A tu ziemniak. To jak umówić się przez Tindera z dziewczyną 10/10, przyjść na spotkanie i przekonać się na własne oczy, że jakieś 8 z tych 10, to był filtr. Jedyny pozytyw – piękny gol Graia.
Nas martwi jednak trochę, że to rywal Bartka Kapustki, który na ten moment wydaje się być szóstym wyborem Ranieriego na skrzydle. Polaka więc tak na boisku, czy nawet w kadrze meczowej, jak nie było, tak nie ma.
***
Komplet wyników dzisiejszych meczów Premier League: