Z pewnym przekonaniem – OK, graniczącym z pewnością – możemy stwierdzić, że gdyby nie reforma autorstwa Michela Platiniego, dziś Legia nie szykowałaby się do konfrontacji z Borussią Dortmund. Zmiany wprowadzone swego czasu przez Francuza sprawiły, że na salony mogą dziś wejść już nie tylko same grube ryby, ale i płotki, które do miana takich grubych ryb chciałyby aspirować. Ten piękny sen najprawdopodobniej nie będzie jednak trwał jeszcze długo, bo UEFA pod presją największych klubów zauważyła, że znacznie większe przychody będzie dla niej generował mecz z udziałem choćby czwartego zespołu Serie A, niż rodzynka z Polski czy Kazachstanu.
Aktualnie podział jest następujący – bezpośredni awans do Ligi Mistrzów wywalczyć mogą 22 zespoły, a o pozostałe 10 miejsc trzeba walczyć w eliminacjach. Dzięki temu droga do raju otwiera się właśnie dla tych biedniejszych, znacznie gorzej sytuowanych klubów. Projekt zmian, który widnieje jednak w planach i który jest już w zasadzie przyklepany, zakłada, że automatyczny awans do elity osiągnąć będzie mogło 26 zespołów, co znacznie zmniejsza szanse maluczkich.
Oczywiście nie jest to żadne widzimisię europejskiej federacji, a pragmatyczne podejście wymuszone przez ważne kluby, które są nastawione na jak największy zysk. Wciąganie na salony Astany czy innego Borysowa może i jest fajną, egzotyczną ciekawostką, ale w dłuższej perspektywie mało korzystną. No bo ręka do góry – kto wolałby teraz oglądać mecze Kazachów czy Białorusinów zamiast, dajmy na to, Interu Mediolan? Nawet jeśli ten Inter jest jaki jest i nie gwarantuje poziomu, do jakiego zdążył nas lata temu przyzwyczaić, to i tak przyciągnie przed telewizory kilkukrotnie większą rzeszę fanów.
Oczywiście przywrócenie starych schematów wiązałoby się ze stale rosnącym rozwarstwieniem finansowym na płaszczyźnie krajowej. Taki na przykład Inter, mimo całej swojej słabości, miałby dziś zagwarantowane miejsce w Lidze Mistrzów, a co za tym idzie – pewny i duży dochód. I to jest właśnie przyczyną protestów EPFL, czyli Stowarzyszenia Europejskich Lig Piłkarskich. Jak argumentują ci, którzy decyzję o wprowadzeniu reformy w 2018 roku torpedują z każdej strony, na skutek takiego postępowania tworzyć się będą coraz większe dysproporcje na krajowych podwórkach. Z czasem wyselekcjonuje się bowiem ścisła i hermetyczna grupka klubów, które będą odjeżdżać swoim rywalom właśnie dzięki wpływom z LM. A to zaburzy też rozwój tych największych, bo jak wiadomo, ciężko stale się rozwijać, gdy nie ma się konkurencji.
Czy istnieje w takim razie jakakolwiek szansa na to, że kierunek reform zostanie jeszcze zmieniony? Wydaje się to mało prawdopodobne, choć EPFL gotowa jest kruszyć kopie, byleby tylko nie dopuścić do wprowadzenia reformy. Pomysłem, o którym słyszy się najczęściej, jest organizowanie rozgrywek ligowych w ten sposób, by kolidowały one z Ligą Mistrzów.
Stowarzyszenie uważa, że UEFA swoją reformą złamie postanowienia porozumienia Memorandum of Understanding (MoU) zawartego między organizacjami. W ramach tego układu EPFL zobowiązała się w ten sposób ustalać terminy gier, by nie kolidowały one z meczami europejskich pucharów. Jeśli jednak europejska federacja dotychczasowy kompromis miałaby za nic, to – zdaniem władz stowarzyszenia – i oni nie muszą się do niego dostosowywać. W ten sposób mecze ligowe można by organizować równolegle do konfrontacji na arenie europejskiej, co całkowicie zdezorganizowałoby rozgrywki. No bo co – środa, wieczór, a Chelsea ma jednocześnie wyjazd do Sunderlandu i mecz u siebie z Leverkusen? Niby “The Blues” mają całkiem szeroką kadrę, ale jakoś tego nie widzimy.