Brak choćby kilku metrów wolnej przestrzeni dla obrońców, błyskawiczny doskok do zawodnika z piłką, presja wywierana sprintami w kierunku stojącego w bramce Mateusza Lisa. Po ponad 70% posiadania piłki w meczu ze Stomilem, Podbeskidzie dziś musiało się zaadaptować do kompletnie odmiennej rzeczywistości. I zwyczajnie jej nie podołało.
Damian Chmiel w przerwie przyznał otwarcie, że takich nacisków ze strony GKS-u to nie można się było spodziewać. Zupełnie jakby Jerzy Brzęczek wypuścił na boisko jedenastkę wściekłych, wygłodniałych psów, a w okolicach bramki „Górali” porozrzucał krwiste steki.
Efektu w pierwszej połowie to nie przynosiło i wydawało się, że z biegiem czasu katowiczanie będą w tych doskokach bardziej powściągliwi. Tak jakby zaplanowali sobie, że wyprowadzą decydujący cios (ciosy?) przez 45 minut, a później zagrają już nieco bardziej na wyczekanie.
Plan nie do końca wziął jednak w łeb, bo zaraz po wznowieniu GieKSa rozegrała wrzut z autu tak, że Tony’emu Pulisowi (pod warunkiem, że lubi sobie w piątek wieczór zamiast piwka z kolegami odpalić pierwszoligową rąbankę, ale kto go tam wie) zakręciłaby się łezka w oku. Wrzut, zgranie, gol. Piękno w prostocie.
I faktycznie – GKS już nie doskakiwał tak zdecydowanie, na takim poziomie determinacji, ale wynik już przecież miał. A dzięki kontrze rozprowadzonej i zakończonej jednocześnie przez Foszmańczyka, już w ogóle nie musiał się o trzy punkty przywiezione spod Klimczoka martwić. Trzy punkty – dodajmy – w stu procentach sprawiedliwe, bo gdybyśmy mieli wymienić, w czym bielszczanie byli dziś lepsi, to mielibyśmy problem z punktem jeden na liście.
***
W drugim z dzisiejszych meczów Miedź ograła Chojniczankę 2:0 po bramkach z doliczonego czasu obu połówek – Peteriego Forsella w pierwszej i Paula Batina w drugiej, sprawiając tym samym, że grono niepokonanych w 1. lidze zmniejszyło się już tylko do dwóch zespołów – Zagłębia Sosnowiec i Wigier Suwałki.
fot. 400mm.pl