Na przestrzeni kilku ostatnich lat Wisła Kraków często zestawiana była ze wszelkimi synonimami kryzysu. Zaczynało się niewinnie, bo początkowo za takowy przyjmowano brak mistrzostwa na Reymonta. Potem było jeszcze jednak parę mniejszych lub większych wpadek – nieobecność na podium, pozycja w drugiej połowie tabeli, sporadycznie przegrywane derby. Teraz wydaje się, że przez te wszystkie lata skutecznie wystrzelano się ze wszystkich odmian marazmu. No bo jak w takim razie zdefiniować realia w jakich aktualnie tkwi Biała Gwiazda?
Wisła od wielu, wielu lat jest (a może już była?) klubem topowym. Niezależnie czy przeżywała właśnie chwile słabości, czy w wielkim stylu powracała i ocierała się o Ligę Mistrzów – jej wielkość była niepodważalna, a nazwa klubu sprawiała, że zawodnikom miękły nogi. Trafiała na okładki gazet, jej temat przewijał się w większości dyskusji dotyczących polskiej piłki. Jakkolwiek źle dotychczas nie było – zawsze znalazło się kilka pozytywów, które tuszowały chwilowe niedociągnięcia. Czara goryczy stopniowo się jednak zapełniała, zapełniała, aż na starcie tego sezonu bomba spektakularnie eksplodowała. Nie ma wątpliwości, że coś zmieniło się właśnie w sposób nieodwracalny.
Dziś ciężko szukać jakichkolwiek walorów obecnej sytuacji, a jedynym najlogiczniejszych wydaje się fakt, że… gorzej być już zwyczajnie nie może. No bo tak – drużyna pod względem piłkarskim prezentuje się dramatycznie – w lidze, po szczęśliwym zwycięstwie nad Pogonią, zanotowała cztery porażki z rzędu i sprawę trzeba postawić jasno – były to porażki zasłużone. Już pal licho jakieś schematy, taktyki, umiejętności indywidualne – Wisła dziś wygląda na zbieraninę przypadkowych ludzi, którzy widzą się pierwszy raz na oczy. Mecz z Ruchem pokazał to najdobitniej, bo po zaskakująco dobrych pięciu minutach przyszło… katastrofalne osiemdziesiąt pięć. Osiemdziesiąt pięć minut, w trakcie których oglądaliśmy festiwal nieudolności i braku komunikacji. Brak pomysłu na to, jak rywala zaatakować. Brak pomysłu na to, jak przed rywalem się obronić. Brak pomysłu na to, jak zebrać się do kupy i powalczyć o punkty. Brak wszystkiego, co składa się na ewentualny sukces.
I jeszcze te zawirowania dotyczące Jakuba Meresińskiego… Szopka XXI. wieku, która – o czym otwarcie mówi sam Dariusz Wdowczyk – nie pomaga zawodnikom. No umówmy się – nie jest to komfortowa sytuacja, gdy twój pracodawca publicznie staje się pośmiewiskiem, a na jaw wychodzi, że okrada państwo, kupił sobie maturę, a jego dotychczasowy współpracownik zrywa z nim kontakty, bo nie chce babrać się w gównie. Na każdej płaszczyźnie więc Wisła kompromituje się z tygodnia na tydzień coraz bardziej.
I to chyba jedyny pozytyw – klub sięgnął absolutnego dna, które – jeśli szczęście dopisze – wykorzysta jako trampolinę. Dziś Biała Gwiazda jedzie do Kielc, czyli żadnego tam ligowego mocarza, a raczej zespołu, który dopiero się uczy, podobnie zresztą jak i jego opiekun. Korona momentami wygląda naprawdę fajnie – niedawno spuściła łomot Lechowi, w ostatni weekend dzielnie powalczyła też w Gdańsku. Jakość piłkarska może nie kipi tam z każdej strony na lewo i prawo, ale jest zacięcie, determinacja, a i też trochę umiejętności.
A dla nas, kibiców, pozytywna informacja jest taka, że dziś – po serii weekendowych meczów ubogich w bramki – powinniśmy zobaczyć kilka goli. Serwis Ekstrastats wyliczył bowiem, że w meczach z udziałem Korony pada średnio 3,60 gola w meczu, zaś z udziałem Wisły – 3,20.