Zewsząd było słuchać narzekania na pierwszą kolejkę Premier League, bo nudna, nieciekawa, o temperaturze sparingu. Niedziela miała być jednak dla nas, choćby spotkanie Arsenalu z Liverpoolem zapowiadało się smakowicie, a jeszcze wcześniej dostaliśmy Bournemouth i United z debiutującym Zlatanem. Nie będziemy sztucznie budować napięcia – tak, niedziela była świetna, a drugi dzisiejszy mecz to już w ogóle kosmos!
Wszystkie gole tej kolejki za jeden Coutinho – można sparafrazować kawałek Oddałbym, bo naprawdę wszystkie poprzednie mecze mogłyby się skończyć po 0:0, jeśli ktoś by powiedział, że tylko w takim wypadku zobaczymy trafienie Brazylijczyka. A było to uderzenie magiczne, idealne co do centymetra – naprawdę lepiej już się nie da strzelić. On nie zdjął pajęczyny, on podbił oko pająkowi na tej pajęczynie. Gol piękny, ale co istotniejsze – piekielnie ważny, bo Liverpoolowi do tej pory nie szło. Chcieli kontrować, jednak byli anemiczni, niekonkretni i to Arsenal miał ich w garści, ale ten strzał wszystko odmienił.
Piłkarze Arsenalu mieli iść do szatni z prowadzeniem, a szli ze średnio sprawiedliwym remisem i to się na ich psychice bardzo odbiło, bo Liverpool w pierwszych kilkunastu minutach po przerwie ich po prostu rozstrzelał. Lallana raz, Coutinho dwa i Mane trzy – szczególnie to ostatnie trafienie świadczyło o dołku Arsenalu, bo Senegalczyk po prostu wbiegł w pole karne i uderzył. Jasne, ten facet ma nieprawdopodobny dynamit w nogach, ale po obrońcach Arsenalu nie było widać wiary, że mogą mu piłkę zabrać. A skoro byli tak bierni, to zostali skarceni.
Wtedy wydawało się, że to koniec – nic tutaj się dobrego dla Arsenalu nie wydarzy, gol Walcotta z pierwszej połowy (strzelony kilkadziesiąt sekund po nietrafionych karnym) będzie jedynym miłym wspomnieniem. Ale taka jest Premier League – tu nie możesz powiedzieć, że coś jest „na pewno”. Oxlade-Chamberlain miał piłkę z lewej strony i trochę na zasadzie „co mi szkodzi” wszedł między dwóch obrońców licząc, że ta akcja jakoś mu się uda. Udała się, wpadł w pole karne i trafił po krótkim rogu. To był taki moment jak gol Coutinho, dający nadzieję i wywracający dotychczasowy układ sił do góry nogami. Tym bardziej, że Arsenal doszedł do Liverpoolu w kontakt po golu Chambersa.
Czyli co, powtórka sprzed paru lat i 4:4? Niestety, dla fanów Arsenalu, nie udało się – nikt nie wszedł w buty Arszavina, jednak i tak szacunek dla Kanonierów, że próbowali się podnieść i byli naprawdę blisko. Mieliśmy meczycho – pewnie też dlatego, bo notorycznie mylili się obrońcy, ale tak właściwie, co nas jako widzów to obchodzi?
*
W drugim dzisiejszym meczu, a chronologicznie pierwszym, Jose Mourinho debiutował w roli menedżera Manchesteru United w meczu ligowym. Chyba wszyscy fani BPL są ciekawi Czerwonych Diabłów, jak będzie wyglądać ten twór wzmocniony o świetnego trenera i kilku piłkarzy wysokiej klasy, czy United w końcu wyjdą z kryzysu. Premiera odbyła się więc dzisiaj, ale teoretycznie najważniejszego aktora zabrakło – Pogby nie było nawet na ławce. Znalazł się na niej za to Mkhitaryan, a z nowych nabytków w pierwszej jedenastce wyszli Ibrahimović i Bailly.
Rywal na początek niewdzięczny, bo Bournemouth to nie jest potwór, którym mamy straszą niegrzeczne dzieci, ale też żadne z nich ogóry, żeby załadować im piątkę i cześć. Rzeczywiście, pierwsza połowa była senna, działo się bardzo mało z prostego powodu – podopieczni Mourinho oczywiście mieli ochotę coś strzelić, ale niezbyt mieli na to pomysł. Oglądaliśmy więc mecz, w którym jedni chcieli, ale nie mogli, a drudzy byli zadowoleni z wyniku. W skrócie: nuda.
Gol jednak padł w pierwszych 45 minutach, choć nie dajcie wiary oficjalnemu raportowi – my byśmy choć połowę gola zapisali Simonowi Francisowi. Co ten gość zrobił? Najpierw podał za krótko do Boruca, Polak musiał jechać na dupie, żeby naprawić jego błąd i zdążył, ale Francis poprawił i wyłożył na pustaka do Maty. Dramat w dwóch aktach, na Wyspach chyba panuje jakaś moda podawania rywalowi na czystą pozycję, bo przecież niedawno to samo zrobił Fellaini.
Bournemouth w drugiej połowie strzeliło swoją bramkę, ale możemy zaryzykować tezę, że to dziś różni United Mourinho od tego Van Gaala – za Holendra to byłaby bramka na 1:1, za Portugalczyka była na 1:3. Wiadomo, to dopiero pierwszy mecz i ze średnim rywalem, ale Manchester wydawał się w drugiej połowie jakiś taki bardziej żywy, z pomysłem na grę, rozkręcili ten mecz i parę razy pokazali już firmówkę Mourinho, czyli kontry – dobrze w nich czuł się Valencia czy nawet Zlatan. Szwed raz zostawił rywala przy linii tak z tyłu, że ten ze swoim wślizgiem chyba wciąż sunie po parkingu.
Dobra gra, a więc w konsekwencji gole. United dołożyli jeszcze dwa – raz głową trafił Rooney, potem premierowe trafienie zaliczył Zlatan, uderzając po długim rogu. Boruc przy każdym trafieniu bez szans, a trzeba dodać, że wynik byłby wyższy, gdyby nie interwencje Polaka. Zatrzymał Rooneya w sytuacji sam na sam i Ibrahimovicia, gdy ten chciał go zaskoczyć z wolnego. Obrona Bournemouth istniała w tym meczu tylko teoretycznie, ale akurat bramkarz był konkretny.