Jeśli planujecie zorganizować jakąś fajną imprezkę, bo nadarza się właśnie konkretna okazja, to z pewnością dobrą lokalizacją będzie Kraków, a konkretniej ulica Reymonta. Takich gościnnych gospodarzy jak tam nie znajdziecie bowiem nigdzie – wiślacy pokazali dziś, że dla nich, jak chyba dla nikogo innego, liczy się komfort gościa. Kupią zapasową skrzynkę wódki, zamówią kilka pieczonych świniaków i zrobią wszystko byście czuli się lepiej niż we własnym domu.
Początek jednak nie zapowiadał takiego obrotu sprawy, bo gospodarze rzucili się na chorzowian równo z gwizdkiem sędziego Marciniaka i wyglądali tak, jakby właśnie w szatni przeżyli rozmowę motywacyjną Janusza Wójcika. Były kiełbasy w górze, było golenie frajerów – jeszcze dobrze nie zdążyliśmy rozsiąść się w fotelu, a Zachara zdążył już wykorzystać sprytne podanie Boguskiego. 1:0 i… I to by było na tyle.
Wisła cofnęła się na własną połowę zupełnie tak, jakby właśnie prowadziła jakimiś trzema golami, a do końca meczu pozostawały minuty. Bez większego zaangażowania, raczej też bez chęci na to, by przeciwnika skontrować. Warunki do tego, by podwyższyć prowadzenie wydawały się idealne – Ruch zaatakował skrzydłami, odsłonił boki i dawał spore możliwości do tego, by wypuścić albo Małeckiego, albo Boguskiego.
W szeregi podopiecznych Wdowczyka wdał się jednak jakiś niewytłumaczalny marazm także z tyłu – Głowacki często przegrywał pojedynki powietrzne, Stępiński z zaskakującą łatwością rozpychał się w szesnastce, a Ćwielong nawet najprostszymi zwodami potrafił uciec Bartoszowi. Na efekty biernej postawy Białej Gwiazdy nie trzeba było zresztą długo czekać, bo wspomniany Stępiński dostał przed bramką Miśkiewicza tyle miejsca, że mógłby piłkę przyjąć, dopompować, chwilę nią pożonglować i dopiero wpakować do siatki. Koniec końców sprawę załatwił jednak od ręki.
Stracony gol podziałał na Wisłę tak mobilizująco, jak na kiblującego trzeci rok ucznia kolejna jedynka z chemii. Zupełna wyjebka. A już najlepszą puentą postawy gospodarzy była bramka Ruchu na 2:1. Tylko spójrzcie…
Po strzale Koja to Oleksy był na spalonym. pic.twitter.com/DW1Ha3uO58
— Krzysztof Marciniak (@Marciniak_k) August 14, 2016
Abstrahując przez chwilę od faktu, że przy ostatnim zagraniu był spalony – trzech zawodników naparza piłką w bezbronnego Miśkiewicza podczas gdy jego koledzy patrzą i podziwiają. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć – sześciu gości stoi i gapi się na to, jak właśnie przeciwnicy naciera na bramkę. Gapi się i nawet nie zamierza kiwnąć palcem, by to powstrzymać. Dramat, po prostu dramat i błagamy, niech nikt nie próbuje sugerować, że szło tu o pułapkę ofsajdową.
Do końca meczu bez zmian – słabe zmiany Wdowczyka, które wprowadziły tyle ożywienia, co przewrócenie się na drugi bok o poranku i pełna apatia w każdej formacji. Jeśli Wisła chce wygrzebać się z dna, na które właśnie spadła, to potrzebny jest jej diametralna zmiana wszystkiego.
fot. 400mm.pl