Z jednej strony chłopak, który był odkryciem roku 2014 i miał wskoczyć w buty rozgrywającego w drużynie warszawskiej Legii, a teraz mozolnie odbudowuje się w Gliwicach. Z drugiej gość, który totalnie spalił się zagranicą, a po powrocie do kraju z łatwością zamiata przeciwników pod dywan. Michał Masłowski i Filip Starzyński – dwóch zawodników, którzy stanowią dla naukowców XXI wieku zagadkę prawdopodobnie nie do rozwikłania.
Zdarza się czasem, że utalentowany piłkarz trafia do lepszego klubu i nie potrafi dźwignąć presji. Spala się przy większej publiczności, nie daje sobie rady z rywalizacją i tak dalej. Zjazd jakiego autorem jest jednak Michał Masłowski to coś, co nawet w skali polskiej piłki jest szokujące. Nie tyle nawet, że nie potrafimy przypomnieć sobie dobrych meczów zawodnika w Legii, co ciężko nawet o przywołanie jakichś konkretnych sytuacji, w których tak zwyczajnie błyszczałby kupiony za prawie milion euro piłkarz. Jednego nieszablonowego podania, groźnego strzału czy jakiegokolwiek dryblingu. Nic, po prostu nic. Zero.
Teraz wydaje się, że Michał trafił do klubu, w którym powinien się spokojnie odbudować. Nieporównywalnie mniejsza presja, konkurencja do gry w pierwszym składzie taka, że nawet w nieco gorszej dyspozycji można zachować pierwszy plac. Póki co po Masłowskim nie widać, żeby ot tak przypomniał sobie czasy, gdy w bydgoskim Zawiszy ustalano od niego wyjściową jedenastkę, ale da się dostrzec symptomy poprawy. Może nie jest ich jeszcze wiele, może 26-latek nie decyduje jeszcze o obliczu gry wicemistrza Polski, ale notuje czasem zagrania, które pozwalają myśleć, że prędzej czy później wróci do dyspozycji, za jaką pokochał go swego czasu Radosław Osuch.
Zupełnie inaczej jest z Filipem Starzyńskim. Czasem mamy wrażenie, że jako piłkarz jest totalnie zero-jedynkowy. Nie ma u niego stanów pośrednich – albo wpada do drużyny i dominuje od początku, albo już na starcie spychają go na margines i nie potrafi wygrzebać się z marazmu. Gdy widzimy z jaką łatwością radzi sobie teraz w Ekstraklasie, zastanawiamy się, co było z nim nie tak w Lokeren. Przecież to niemożliwe, żeby w Belgii jego umiejętności rozpłynęły się na chwilę w powietrzu – że nagle zapomniał jak kopać piłkę, by ta wpadała w okienko, jak mijać przeciwników, jak dawać asysty takie, że pozostaje tylko wstać i bić brawo. I coraz bardziej jesteśmy przekonani, że w Lokeren potrzebują okulisty. Mieć w drużynie tak kreatywnego i błyskotliwego rozgrywającego i przespać taką okazję? Niemożliwe.
Dziś Filip to gwiazda Ekstraklasy. Na maksa zachwycał nas już wiosną, więc latem Miedziowi robili wszystko, by dogadać się z Belgami i wysupłać na jego transfer 500 tysięcy euro. I śmiało można chyba stwierdzić, że lepszego transferu w Lubinie nie zrobili od wielu lat. Starzyński strzela, asystuje i w pełni uzależnił od siebie grę Zagłębie. Gdy poczynania kolegów ogląda z ławki, to jakość gry całej drużyny spada. Gdy tylko melduje się na murawie i bierze na swoje barki ciężar rozgrywania – Zagłębie staje się cholernie groźne pod bramką rywala.
Dziś jest spora szansa na to, że i Masłowskiego, i Starzyńskiego zobaczymy na placu od pierwszej minuty. Szczerze powiedziawszy przede wszystkim nastawiamy się na kolejne show tego drugiego, ale po cichu trzymamy też kciuki za Michała – tak po ludzku nam go szkoda, bo w ostatnich miesiącach zebrał tyle negatywnych opinii, że fajnie gdyby w końcu wziął się w garść i zaczął wykorzystywać swój talent.
fot. 400mm.pl