Kiedy czytamy wywiady z Adamem Mójtą, odnosimy wrażenie, że to najbardziej rozchwytywany zawodnik polskiej ligi. Chcą go prawie wszyscy, a sam zawodnik oficjalnie potwierdza zainteresowanie ze strony Wisły, Cracovii i Pogoni. Wcześniej mówiło się też o Lechu Poznań i paru innych kierunkach. Innymi słowy, zawodnik Podbeskidzia zdaje się idealnie wykorzystywać swój moment.
Czy jednak – o ile medialny szum nie jest wywoływany przez samego piłkarza – aż tak duże zainteresowanie jest zasadne? Mamy co do tego pewne zastrzeżenia. Może po kolei:
Skuteczność
Tak, wiemy że Mójta to obrońca, i że strzelił w tym sezonie siedem goli. To oczywiście kapitalny wynik i nie zamierzamy tego negować. Problem w tym, że rzeczoną skuteczność podaje się za wielki atut tego piłkarza, a w istocie jest to jedynie pochodna dobrze opanowanej umiejętności wykonywania rzutów karnych. We właśnie zakończonych rozgrywkach Mójta strzelił tak cztery z siedmiu goli, a w całej swojej ekstraklasowej przygodzie sześć z dziewięciu. Innymi słowy, ten piłkarz wcale nie jest wielkim gwarantem goli, a zwłaszcza w takich klubach, jak wspomniana Wisła, gdzie etatowym wykonawcą jedenastek jest kto inny.
Szczęście
Adam Mójta, oprócz rzeczonych siedmiu goli, przynajmniej drugie tyle wypracował. Skutek jego akcji był więc bardzo dobry, jednak bardzo często pomagało mu szczęście, przez co nawet złe zagrania przynosiły jego drużynie wymierne korzyści. Weźmy trzecią bramkę z wiosennego meczu z Lechem, przed którą Adam kompletnie zepsuł dośrodkowanie, ale fatalnie zachował się Burić i padł gol. Podobnie było kilkanaście dni później w meczu z Górnikiem Łęczna, gdzie również oglądaliśmy złe dośrodkowanie, ale piłkę do własnej bramki wrzucił sobie Bratkus. W tym sezonie Mójta pod pewnymi względami przypominał Deco z pierwszego sezonu gry w Barcelonie, który zdobywał mnóstwo goli po rykoszetach i obcierkach. Portugalczyk miał przy tym sporo szczęścia, ale – jak można było się spodziewać – później przestało żreć i goli było dużo mniej. Tak może być również w tym przypadku.
Wiek
Już w czerwcu Mójta dołączy do grupy trójką z przodu, czyli stuknie mu trzydzieści lat. A w tak zwanym międzyczasie zdążył rozegrać zaledwie 69 spotkań na poziomie najwyższej klasy rozgrywkowej. Rzecz jasna nie odbieramy mu szans, by – jak Tomasz Brzyski – późno rozpocząć poważne granie. Ale może tu też być jak z Dariuszem Dudką, który po trzydziestce zaczął bardzo szybko pikować. Z całą pewnością wiek nie należy do największych atutów Mójty. Piłkarz Podbeskidzia raczej nie okaże się inwestycją, która się wielokrotnie zwróci.
Gra defensywna
Obrońca jest od tego, żeby bronić – to prawda stara jak świat. Tymczasem o Mójcie robiło się głośno głównie w kontekście akcji ofensywnych. Jeżeli zasłynął już z czegoś pod własną bramką, to także z gola, ale samobójczego, strzelonego w meczu z Górnikiem Zabrze. Według raportu InStat wśród czołowych dwunastu lewych obrońców ligi to właśnie Adam najrzadziej wchodzi w pojedynki w defensywie (9 na mecz) i najczęściej je przegrywa (aż 45 procent). Niejako potwierdza to sytuacja z przedostatniego meczu sezonu z Górnikiem Łęczna, w którym Podbeskidzie walczyło o życie. Przy pierwszym golu dla rywali Mójta ślimaczym tempem truchtał na pozostawioną przez siebie pozycję, z której Grzegorz Bonin notował właśnie asystę.
Specjalizacja w spadaniu
Jeżeli Mójta powróci do Ekstraklasy, stanie się liderem niechlubnej klasyfikacji wielokrotnych spadkowiczów. Dotychczas spadał z Odrą Wodzisław (2009/10), Bełchatowem (2014/15) i Podbeskidziem (2015/16). Tak naprawdę wszystkie dotychczasowe przygody Mójty z najwyższą klasą rozgrywkową kończyły się bezpośrednią degradacją, a każdy z jego 69 występów w Ekstraklasie w jakiś sposób prowadził do spadku. Rzecz jasna nie zamierzamy całą winą obarczać samego piłkarza, ale z pewnością talizmanem to on nie zostanie.
***
Być może Adam Mójta zasłużył na powrót do Ekstraklasy, ale czy powinien mieć status najbardziej rozchwytywanego piłkarza, o którego bije się czołówka? Bardzo wątpliwe.
Fot. FotoPyK