Oglądamy już drugi pojedynek angielsko-hiszpański w tym tygodniu i tak się na głos zastanawiamy: czy coś nas ominęło? W ostatnich tygodniach doszło do zawarcia jakiegoś kompromisu, paktu o nieagresji pomiędzy oboma krajami? Po beznadziejnym starciu Manchesteru z Realem, dziś może już tak katastrofalnie nie było, ale generalnie i tak mocno się zawiedliśmy. Przez długi czas ani Villarreal nie chciał skrzywdzić Liverpoolu, ani ci drudzy nie kwapili się do tego, by szarogęsić się na terenie gospodarzy. I gdy już wszyscy zbierali się z krzesełek, a trenerzy powoli obmyślali plan na rewanż – bach, 1:0!
W trakcie pierwszej połowy mogliśmy zrobić absolutnie wszystko, na co mieliśmy ochotę, a i tak nie ominąłby nas żaden istotny fragment spotkania. Wyjście na spacer z psem? Jasne. Zaparzenie herbaty? Tym bardziej. W zasadzie gdyby zrobić skrót tych 45 minut to byłby podobnej długości, co kompilacja goli strzelonych przez Sebastiana Nowaka w trakcie całej zawodowej kariery. Jedną niezłą sytuację miał Liverpool, w dogodnej pozycji do strzału znalazł się Soldado, ale skończyło się tylko na strachu. To były piłkarskie szachy i to nie żadna szybka partyjka na Kurniku, a mozolny, usypiający pojedynek, w którym każdy ruch obmyślany był kilkukrotnie.
Co nieco gra ruszyła się po przerwie. Może nie od razu na tyle, żeby realizator nie nadążał z kamerą, ale w jednych i drugich było trochę więcej życia, takiej zwykłej chęci przechylenia szali na własną korzyść. Niestety, nie przekuwało się to zbytnio na zwiększenie liczby sytuacji bramkowych. Więcej mieliśmy raczej niepotrzebnych fauli, a próby rozegrania na jeden kontakt zwykle kończyły się na niecelnych zagraniach. Coś się generalnie na murawie ruszyło, w piłkarzach obudziło się nieco chęci, trochę więcej agresji, ale zamiast sytuacji, zawodnicy po prostu parę razy ściągnęli się za koszulki. To by było na tyle.
W ostatnich minutach powoli zaczynaliśmy przeklinać los, że zgotował nam tak fatalną rozrywkę na ten czwartkowy wieczór. I nagle, ni stąd, ni zowąd, trzeba było przecierać oczy. Piłkarze faktycznie zerwali się do ataków. Najpierw w świetnej sytuacji znalazł się Bakambu, ale fantastyczną interwencją popisał się Mignolet. Chwilę później z kontratakiem pojechali goście, ale Moreno walnął tak mocno, jak i niecelnie. Aż w końcu nadeszła druga minuta doliczonego czasu gry. Świetna przekątna piłka na prawe skrzydło, wyjście dwa na jeden i podanie do Adriana, który do pustej bramki zwyczajnie musiał trafić. Oj, długo kazali nam na to czekać zawodnicy Villarreal, to był prawdziwy test na cierpliwość.
Generalnie nie spodziewaliśmy się może takiej szamotaniny jak pomiędzy Liverpoolem, a Borussią Dortmund, ale wymagaliśmy chociaż minimum przyzwoitości. Jasne, to był pierwszy mecz i priorytetem było to by przede wszystkim nie stracić bramki. Dość powiedzieć, że jeśli kogoś mielibyśmy dziś wyróżnić, to byłaby to… para sędziów bocznych. Ci w sytuacji, w której większość normalnych ludzi odpływałaby na stojąco, nie dali się dziś uśpić, cały czas trzymali koncentrację i parę razy wyłapali spalonego o którym decydował dosłownie koniuszek buta. W tych okolicznościach – pełen podziw.