Leicester City to już nie tylko drużyna piłkarska, która wykręca sensacyjny wynik. Leicester City to stan umysłu. Wyróżnia go stała chęć kpienia sobie ze zdrowego rozsądku. Dziś cały piłkarski świat zastanawiał się, jak „Lisy” poradzą sobie w meczu ze Swansea bez swojego najlepszego strzelca, Jamiego Vardy’ego. Wielu w pierwszej w sezonie absencji Anglika upatrywało szansy dla Tottenhamu. A podopieczni Claudio Ranieriego właśnie w takich okolicznościach przyrody wykręcili najlepszy wynik strzelecki od sierpnia, kiedy to na inaugurację ligi cztery razy pokonali bramkarza Sunderlandu. Teraz pewnie siedzą w szatni, czytają na głos przedmeczowe zapowiedzi i zanoszą się śmiechem.
Pokazali, jak bardzo rozdmuchane były te obawy. Fakt – bramki Vardy’ego zapewniły im 21 punktów (najlepszy wynik w całej lidze), ale jego zastępca, Leonardo Ulloa to przecież też nie kasztan. Wbrew pozorom Leicester w zeszłym sezonie też grało w Premier League i to właśnie Argentyńczyk był wtedy najlepszym strzelcem zespołu (11 trafień).
Dziś zagrał tak, jakby był nieświadomy tego, że cały świat czeka na to, by dowiedzieć się, jak zastąpi Vardy’ego. Zagrał tak, jakby był królem, który ma władzę absolutną w polu karnym rywali. Zapakował dwie bramki. Najpierw wykorzystał dobre dośrodkowanie z rzutu wolnego i strzelił z główki, a później wbił piłkę do bramki po akcji Schluppa. Co tu dużo mówić – bohater.
Ale to nie on otworzył wynik tego spotkania. Strzelanie zaczęło się już w 10. minucie, kiedy to Riyad Mahrez wykorzystał prosty błąd w wyprowadzeniu piłki popełniony przez Williamsa. Listę strzelców zamyka nazwisko „Albrighton” – Anglik pięć minut przed końcem ustalił wynik spotkania. 4-0.
Pewnie zastanawiacie się, ile w tym, że Leicester urządziło sobie ostre strzelanie, jest winy Łukasza Fabiańskiego. Tyle co nic. Należałoby ująć to inaczej – dzięki Polakowi „Lisy” nie ustanowiły dziś rekordu strzeleckiego tego sezonu. Obronił pięć strzałów, z czego trzy z kategorii tych groźniejszych.
Od kilku tygodni niemal wszystkie relacje z meczów Leicester kończą się podobną konkluzją – wątpliwe, by ta ekipa dała sobie wyrwać z rąk mistrzostwo. Można zżymać się na sztampę, ale my widzimy to trochę inaczej – z tygodnia na tydzień słowa te brzmią coraz piękniej.
***
Przyjaciela oszukasz, mamusie oszukasz, ale życia nie oszukasz. Wczoraj Manchester City poszedł w ślady Liverpoolu oraz Tottenhamu – zapakował cztery gole ekipie Stoke City i zgarnął trzy punkty. A to oznaczało, że dziś Arsenal musiał wygrać, by nie wylądować po raz kolejny na swoim ulubionym miejscu w tabeli. Rywal? Bijący się o utrzymanie Sunderland.
Rezultat? Cóż za niespodzianka! Remis. Arsenal znów czwarty.
0-0, ale po całkiem ciekawym meczu. Jest widowisko, nie ma punktów – no typowy Arsenal. W pierwszej połowie najbardziej podobały nam się rzuty wolne. Patrick van Aanholt sieknął z lewej nowy w słupek zaraz koło okienka bramki Petra Cecha, a bardzo sprytny strzał nad murem Alexisa Sancheza wybronił Vito Mannone. Nieprzypadkowo wywołaliśmy nazwiska obu bramkarzy – to bohaterowie tego spotkania. Pierwszemu najwięcej problemów sprawił Jermain Defoe, drugiemu wspomniany już Sanchez. Ale tytuł antysnajpera i tak należy się Olivierowi Giroud. Nie tylko za ten mecz (na murawie przebywał aż do 71. minuty), ale za całokształt twórczości. To już czternaste ligowe spotkanie z rzędu, w którym Francuz nie zdobył gola. To chodzący symbol klęski Arsenalu.