Zespoły Premier League solidarnie wrzuciły w tym sezonie wszystko co wydawało nam się wiemy o futbolu do pralki i nastawiły na mocne wirowanie. A że zapomniały przy tym, że białych nie pierze się z kolorowymi, to wszystko co z niej wyjęliśmy kompletnie różniło się od tego, co wkładaliśmy. Dlatego w tej chwili dwa zespoły bijące się o tytuł to te, na które przed sezonem nikt poza najbardziej szalonymi kibicami z White Hart Lane i King Power Stadium nie postawiłby złamanego pensa. Który z nich ostatecznie wzniesie w górę mistrzowski puchar?
Do końca cztery kolejki, mistrza możemy poznać go już po trzech, ale nie oszukujmy się – każdy nastawia się na emocje do ostatniej minuty. Na to, że absolutnie niezwykły title decider Sergio Aguero zostanie postawiony w stan zagrożenia i że Lisy z Kogutami zafundują nam (to w ogóle możliwe?!) coś jeszcze bardziej niezwykłego. Obie ekipy powinny mieć swoje obawy, bo rywale z pewnością zrobią wszystko, by na ostatnich płotkach jedni i drudzy spektakularnie się wyrżnęli. Ale też obie mają multum powodów, by wierzyć że ta niezwykła kampania doczeka się epilogu zapisanego złotymi zgłoskami. Postanowiliśmy zebrać je w jednym miejscu.
Leicester zostanie mistrzem…
… bo ma pięć punktów przewagi
Najbardziej prozaiczny z powodów. Nie trzeba zdawać matury z rozszerzonej matematyki i móc się pochwalić dyplomem politechniki, by wiedzieć, że przy gorszym bilansie bramkowym, który w końcowym rozrachunku przy równej liczbie punktów jest decydujący, osiem oczek w zupełności Lisom wystarczy – i to przy założeniu, że Tottenham już ani razu się nie potknie. Margines błędu jest więc całkiem spory, dopiero porażka przy jednoczesnej wygranej Tottenhamu sprawi, że gdzieś tam za plecami bandy Ranieriego mignie biała koszulka z kogutem na piersi.
… bo ma sposób na każdego z przyszłych rywali
Najbardziej popularna w ostatnich dniach symulacja wyników w grupie mistrzowskiej i spadkowej Ekstraklasy to ta, w której ostateczny układ został wyliczony według wyników z rundy zasadniczej. Gdyby bezrefleksyjnie ufać w takie obliczenia, okazuje się że Leicester wygrałoby ligę różnicą dziesięciu oczek, a Tottenham… mógłby spaść nawet na czwartą pozycję. Wyniki z rundy jesiennej z rywalami, którzy dzielą obu przewodzących stawce maratończyków od finiszu, wyglądają bowiem następująco:
Leicester:
Swansea – Leicester 0:3
Leicester – Manchester United 1:1
Everton – Leicester 2:3
Leicester – Chelsea 2:1
Razem: 10 punktów
Tottenham:
WBA – Tottenham 1:1
Tottenham – Chelsea 0:0
Southampton – Tottenham 0:2
Tottenham – Newcastle 1:2
Razem: 5 punktów
… bo zespół dojrzał w trakcie sezonu
Z obecnego top 4 tylko na Arsenal Ranieri nie potrafił znaleźć sposobu – ani u siebie, ani na wyjeździe. Ale kto wie, czy gdy przegrał aż 2:5 na King Power Stadium, w jego myśleniu nie przestawiło się to, co obecnie daje Lisom wygrywać kluczowe mecze symbolicznie, po 1:0. Skończyła się hurraoptymistyczna wymiana ciosów, z której jego chłopcy słynęli na początku rozgrywek, a częściej stawiano na twardą defensywną grę i minimalizowanie ryzyka w tyłach. Dość powiedzieć, że do tamtego pogromu na King Power Stadium w meczach Leicester padało średnio 4,14 bramek na mecz, a Kasper Schmeichel nie zachował ani jednego czystego konta, a od tamtego momentu – już tylko 2,33 gole na spotkanie i aż czternaście czystych kont Duńczyka w dwudziestu siedmiu próbach. Akcenty zaczęły się też rozkładać na mniej docenianych na starcie graczy, dla mniej zainteresowanych Premier League kibiców pewnie wciąż anonimowych: Ulloę, Okazakiego, Simpsona, Albrightona, Drinkwatera czy Fuchsa.
… bo po mistrzostwie piłkarze pójdą na kremówki pizzę
W momencie, w którym typowany do spadku z ligi zespół osiąga absolutne Himalaje, trzeba rozpływać się nad warsztatem trenerskim tego, który tę ekspedycję bezpiecznie poprowadził. Ale trzeba pamiętać, że Ranieri zrobił znacznie więcej niż tylko rozrysował schematy, które zadziałały perfekcyjnie. Tam gdzie inni dokręcali śrubę, on dawał dwa dni wolnego. Tam gdzie inni wymagali jakichś trzymania się jadłospisu i bezwzględnego podporządkowania wytycznych dietetyków, on potrafił za pierwsze czyste konto zaprosić piłkarzy na pizzę.
Niby głupi, mały gest, ale pokazuje jak bardzo Włoch zadbał o to, by podopieczni mieli o nim dobre zdanie. By szanowali go jako człowieka dotrzymującego obietnic, ale i kolegę, z którym ramię w ramię mogą zrobić coś fajnego. W świecie zmanierowanego profesjonalizmu wprowadził trochę potrzebnego luzu – to przecież na jego imprezie świątecznej piłkarze poprzebierali się za Wojownicze Żółwie Ninja, a Danny Drinkwater mówił później, że Cristiano Ronaldo może być najlepszym piłkarzem na świecie, ale nie sądzi, by miał do siebie tyle dystansu, by przebrać się za Raphaela czy Donatello.
… bo tylko wtedy napisana zostanie najbardziej romantyczna historia w dziejach Premier League
W najbliższym czasie na wyspach mają okazję dopełnić się dwie piękne futbolowe historie. Zanim Glasgow Rangers będą mogli podnieść w górę puchar Szkocji, w którym przepustkę do finału wydarli w dramatycznych okolicznościach Celtikowi, to właśnie Lisy mają szansę symbolicznie, na stadionie zeszłorocznego mistrza zakończyć swój triumfalny pochód. Opowieść, którą snuć będą wnukom ludzie doświadczający jej teraz na własnej skórze, która nie będzie musiała być idealizowana w żaden sposób. Coś takiego już się pewnie w Leicester nie powtórzy, a nadchodzące cztery tygodnie to now or never nie tylko dla garstki pilkarzy i trenerów, ale i dla całej społeczności zgromadzonej wokół klubu. Tych wszystkich ludzi, którzy w tym sezonie wrócili na stadion swojego zespołu, bo wreszcie nie trzeba się było za niego wstydzić a mecze o wszystko z Queens Park Rangers zastąpiły wygrane spotkania o tytuł z Manchesterem City. Wreszcie można było z dumą i bez żadnych kompleksów mówić: jestem kibicem Leicester.
… bo Lisy nie muszą szukać świeżości
Raz że Ranieri, o czym było już w poprzednim punkcie, często zwyczajnie daje swoim piłkarzom dni wolne, a dwa – Leicester rozegrał w tym sezonie znacznie mniej meczów od Kogutów. Nie było ich w pucharach europejskich, nie zaszli też szczególnie daleko w tych krajowych, w efekcie czego od początku sezonu na ich koncie jest ledwie trzydzieści dziewięć spotkań. Tottenham ma ich aż o dziesięć więcej, podobnie jak teoretycznie wciąż pozostający na placu boju Arsenal (49). Najwięcej ma ich z kolei Manchester City (53), który jednak remisując z Newcastle chyba już na dobre wypisał się z walki o tytuł.
Tottenham zostanie mistrzem…
… bo Pochettino rozpędził swój bolid do nieosiągalnych dla innych prędkości
Ostatnio w spotkaniach Tottenhamu następuje taka faza, gdy Koguty nagle zaczynają mieć sytuację za sytuacją, a ostrzał bramki rywala nie kończy się, póki tego nie uda się posłać na deski. Tak było w poniedziałek ze Stoke (trzy bramki w kwadrans), a kwintesencję blitzkriegu obejrzeliśmy kolejkę wcześniej przeciwko Manchesterowi United. Sześć minut, 3:0, pozamiatane. Rywale przede wszystkim nie mają prawa wiedzieć, z której strony nadejdzie największe zagrożenie – Kane, Alli, Eriksen czy Lamela w każdej chwili mogą posłać wypieszczone otwierające podanie, ale też równie dobrze wejść w drybling, uderzyć z dystansu czy wbiec za plecy stopera i odsadzić go na paru metrach. A gdy nie wyjdzie – już za moment gonią jak wściekłe psy w wysokim pressingu, by móc stworzyć sobie sytuację po przejęciu na połowie przeciwnika. Właśnie wtedy, gdy jego szyki obronne są do tego kompletnie nieprzygotowane, a zespół znajduje się jeszcze w fazie ataku. Nieprzypadkowo Tottenham znajduje się w czołówce najwięcej biegających zespołów ligi – ale też jest do tego po prostu świetnie przygotowany. Potwierdzają to słowa byłego podopiecznego „Szeryfa” Pochettino w Southampton Jacka Corka, który stwierdził, że żeby spełniać wymagania Argentyńczyka na treningach, przydałoby się drugie serce. Jedno zwyczajnie nie wyrabia.
… bo Vardy nie zagra ze Swansea (a może też nie zagrać z United)
Ta chwila wściekłości może Vardy’ego bardzo drogo kosztować. Czerwona kartka zarobiona w konsekwencji dwóch żółtych w meczu przeciwko West Hamowi wyklucza go ze spotkania ze Swansea, ale słowny atak na sędziego może się skończyć dla niekwestionowanego lidera piłkarskiej rewelacji sezonu podwojeniem tej kary. A o ile z Łabędziami Lisy nie powinny mieć szczególnie ciężkiej przeprawy, o tyle kolejny mecz to już starcie na Old Trafford z Manchesterem United, który wciąż marzy o Champions League. Tam brak walecznego Anglika byłby już znacznie bardziej odczuwalny. A podobną karę musiał przecież odbyć Diego Costa za swoją gorącą dyskusję z Michaelem Oliverem podczas przegranego przez Chelsea z Evertonem meczu w ramach FA Cup.
… bo Mahrez od paru tygodni szuka zaginionej formy
To widać gołym okiem – Mahrezowi brakuje już tego błysku, który na początku sezonu pozwalał mu wygrywać dla Leicester spotkania. Niby Lisy rozegrały w tym sezonie najmniej meczów z całej ligowej czołówki, ale Algierczyk to taki typ zawodnika, który podejmuje się wielu prób dryblingów, wykonuje wiele sprintów i nagłych zwrotów, co dla organizmu przy intensywności Premier League jest na dłuższą metę trudne do zniesienia. Jest też bardzo często faulowany, co musi się odbijać na kondycji jego szybkich nóg, które nie jednego defensora zdążyły już wbić w ziemię. Liczby nie kłamią – EA Sports Player Performance Index (wcześniej Actim Index), a więc system oceny zawodnika na podstawie podjętych przez niego na boisku akcji, pokazuje wyraźnie, że ostatnio Mahrez mocno poszedł w dół. W sześciu z ośmiu ostatnich meczów nie przekroczył wartości 20, co między dziesiątą a piętnastą kolejką udawało mu się sześć razy z rzędu.
… bo jest najlepszy w lidze
Gdyby za pierwsze miejsca w najważniejszych piłkarskich statystykach przyznawać medale, Tottenham byłby jak Michael Phelps na Igrzyskach w Pekinie. Zwykle ciężko pogodzić najlepszą ligową obronę z najlepszym atakiem, a dzieciakom Mauricio Pochettino udało się to doskonale. Najwięcej bramek strzelonych, najmniej straconych, najwięcej goli po stałych fragmentach, najwięcej celnych strzałów i wykreowanych sytuacji do strzału, a także najmniej strzałów, do których zostali dopuszczeni rywale. Aż dziw bierze, że tak dojrzale potrafi zagrać zespół, którego trzej niekwestionowani liderzy mają kolejno dwadzieścia cztery (Eriksen), dwadzieścia dwa (Kane) i niedawno skończone dwadzieścia (Alli) lat.
… bo ma przychylniejszy kalendarz
Tak się jakoś złożyło, że aż do ostatniej kolejki Tottenham za każdym razem gra dzień po Leicester. To sprawia, że ekipa Ranieriego nie może mieć pojęcia, czy gdy zaliczy wpadkę, Koguty jej nie dopadną. Ale i sami rywale wydają się być łatwiejsi dla Spurs – poza wyjazdem na Chelsea, który de facto czeka również Leicester (i to w ostatniej kolejce), rywali z pewnością nie umieścilibyśmy na najwyższej półce. West Brom i Southampton to rywale wymagający, ale nie grający już w zasadzie o nic (nie przekonujcie nas, że Święci marzą o Lidze Europy), Newcastle z kolei w tym sezonie osiąga poziom podłogi. A przed ostatnią kolejką może już być dawno w Championship.
Ostatnie cztery mecze Leicester:
– Swansea (u siebie)
– Manchester United (na wyjeździe)
– Everton (u siebie)
– Chelsea (na wyjeździe)
Ostatnie cztery mecze Tottenhamu:
– WBA (u siebie)
– Chelsea (na wyjeździe)
– Southampton (u siebie)
– Newcastle (na wyjeździe)
… bo Ranieriemu raz już wyślizgnął się tytuł
Ciepły kwietniowy wieczór w Rzymie, który już na zawsze będzie się Ranieriemu śnił po nocach. Na cztery kolejki przed końcem Serie A jego Roma była liderem z punktem przewagi nad Interem Jose Mourinho. Kalendarz wydawał się dla zespołu z Wiecznego Miasta mało wymagający – Sampdoria, Parma, Cagliari, Chievo. Wtedy nastąpiło jednak potknięcie, które pozbawiło Ranieriego pierwszego w życiu tytułu w mocnej europejskiej lidze. Giampaolo Pazzini nigdy nie zostanie napastnikiem wybitnym, ale w koszmarach włoskiego trenera gości pewnie do dziś. To był jego wieczór. To on wyprowadził Sampdorię z 0:1 na 2:1 i przekreślił mistrzowskie nadzieje Romy.
Inter już się nie pomylił, trudno też się było spodziewać, że straci scudetto, skoro do końca pozostawały mu mecze ze spadającą z ligi Sieną, nie walczącym o nic Chievo i walczącym co prawda ze wszystkich sił, ale tylko po to, by Roma nie została mistrzem, Lazio.