Warunki atmosferyczne jakie towarzyszyły dziś potyczce w Białymstoku, idealnie oddawały to, co widzieliśmy na boisku. W pierwszej połowie solidna ulewa, przez kilka minut wręcz gradobicie – dokładnie tak intensywne jak gra gospodarzy. Po zmianie stron nad stadionem zaświeciło jednak słońce, a wakacyjna atmosfera udzieliła się też samym piłkarzom, bo ani jedni, ani drudzy, zbytnio nie napierali by narobić trochę smrodu pod którąkolwiek z bramek.
Jagiellonia wyszła na mecz z animuszem większym niż Probierz do kibiców. Skoki przez bandę, uderzanie pięściami w klatkę piersiową by podkreślić wysoką temperaturę krwi. Nie dość, że nabuzowani jak najwierniejsi klienci Tony’ego Montany, to jeszcze pewni siebie – nie brakło piętek i innych technicznych sztuczek. Od pierwszej minuty przydusili przyjezdnych, a w tym szturmie przewodził… Karol Mackiewicz. Zostają w temacie “Scarface’a” – Mackiewicz miotał się między obroną a atakiem zgrabniej, niż Tony po swojej rezydencji z “little friendem” pod pachą.
W jednej chwili wślizgiem odbierał piłkę na własnej połowie, by już po kilku sekundach nękać Damiana Jakubika. No właśnie – Jakubik… Fatalny mecz tego obrońcy. Jeśli dziś w nocy zerwie się na równe nogi zlany potem, to możemy mieć pewność, że przyśnił mu się właśnie Mackiewicz. Zaczęło się od beznadziejnego przyjęcia w polu karnym, co pociągnęło za sobą konsekwencje w postaci faulu na swoim prześladowcy. Potem wcale nie było lepiej. Zanim na stadionie Jagiellonii zgaszą dziś światło i zamkną bramy, powinni dobrze przyjrzeć się, czy gdzieś w okolicy własnej szesnastki 26-latek nie próbuje się jeszcze wykręcić z murawy.
W ogóle obrona z Łęcznej wyglądała tak, jakby tworzący ją zawodnicy przed meczem ustalili, że za żadne skarby nie będą się komunikować. Momentami wyglądało to komicznie, bo na przykład gdy górną piłkę próbował zbić Bożić, to już za jego plecami czaił się Pruchnik. Ten drugi zresztą zakręcony był dzisiaj jak chiński termos, a tego typu błędów popełnił multum. Generalnie nie potrafił się za bardzo odnaleźć w rzeczywistości meczowej, a na pewno w dojściu do pełni władz umysłowych nie pomagał mu Grzelczak, który dostosował się poziomem aktywności do kolegów.
Na 1:0 po wspomnianym karnym walnął precyzyjnie Tomasik, a wcale nie gorzej huknął w doliczonym czasie pierwszej połowy Konstantin Vassiljev. Strzał świetny, ale oddać trzeba Rafałowi Grzybowi, że sposób w jaki dziś rozdawał karty w środku pola godny był Wielkiego Szu. Bezbłędny w destrukcji, do tego przytomnie rozpoczynający akcje swojej drużynie. Zarówno dla nas, jak i telewizyjnych ekspertów – bezdyskusyjnie zawodnik meczu.
Pierwsza połowa narobiła nam niezłego apetytu, a po zmianie stron poczuliśmy się tak, jakby ten szwedzki stół, który przed nami rozłożono, nagle bezceremonialnie zwinięto. Siadło tempo, siadła intensywność, drastycznie spadła też liczba akcji podbramkowych. Raz groźnie z rzutu wolnego uderzył Piesio, ale bezrobotny przez większość czasu Drągowski czujnie zareagował. Być może Górnik ukłułby rywala choć raz, ale gdy już udało mu się wejść w szesnastkę gospodarzy to nagle tracił całą koncepcję na to, jak akcje wykończyć. Kończyło się to zwykle wybiciem Gutiego bądź rajdem kogoś z dwójki Tomasik – Burliga.
W najlepsze trwa więc czarna seria podopiecznych Szatałowa. Górnik nie strzelił gola już od pięciu spotkań, a dzisiejszy marazm w poczynaniach ofensywnych nie zwiastuje poprawy sytuacji. Swój impas przełamali zaś gospodarze dla których był to pierwszy triumf od ponad miesiąca.
Fot.FotoPyK