Odkąd pamiętamy, polska piłka zawsze lubiła szokować. Nie płynąć z prądem, w dupie mieć konwenanse i bagatelizować zachodnie trendy – to raptem kilka haseł, które przyświecały działalności ludzi ją tworzących. Prosty przykład: gdy w innych krajach zawodnik korzystał ze swoich praw i podpisywał kontrakt z nowym klubem, od aktualnego pracodawcy otrzymywał bukiet kwiatów, pamiątkową koszulkę i uścisk dłoni. U nas ten sam ruch nagradzany był nieco bardziej kreatywnie – by zadbać o dobrą kondycję graczy tworzono specjalnie dla nich zindywidualizowane plany treningowe z ćwiczeniami zręcznościowymi w postaci rozbierania klubowej choinki włącznie.
Nie dziwi nas zatem, że gdy w Europie trwa spory boom na trenerów młodych i na dorobku, którzy mają nieskończenie wiele zapału by wdrażać swoje wizje, nad Wisłą sięga się po ludzi doświadczonych, nierzadko przyzwyczajonych już do bujanego fotela i emerytalnego tempa życia.
Jednak nawet nas, ludzi przywykłych do tego, że w Ekstraklasie niemożliwe staje się możliwe, w osłupienie wprawiały ruchy trenerskie w Śląsku czy Górniku Zabrze. Ci pierwsi na przestrzeni raptem kilku miesięcy popisali się naprawdę sprawnym skautingiem. Najpierw lejce trenerskie powierzyli przecież Tadeuszowi Pawłowskiemu, który – choć niezwykle sympatyczny i pocieszny – CV miał raczej marne. Wrocławscy włodarze dostrzegli jednak to coś, ten błysk, który miał mu pozwolić wyprowadzić klub na prostą. Mimo, że ten eksperyment ostatecznie zakończył się niezbyt szczęśliwie, w Śląsku nie zrazili się do trenerów, którzy na co dzień nie pchają się na afisz.
Romuald Szukiełowicz świata trochę zwiedził, bo prowadził drużyny i za oceanem (Polonia Nowy Jork), i na totalnej prowincji (Foto-Higiena Gać). Jemu niestety także nie udało się odpalić wrocławskiego wehikułu. Może za mało czasu, może zbyt kiepscy wykonawcy, może zbyt śliskie oblodzone schody, po których biegali zimą piłkarze – nie wnikamy. Ważne, że ich śladami podążył również Górnik. Zabrzanie w obliczu wielkiego kryzysu, stąpając już po niezwykle cienkim lodzie, zagrali va banque – sami nie wiemy jakim cudem, ale namówili na współpracę Jana Żurka, który ostatnie lata spędził w Piotrówce, Tychach i Łaziskach Górnych. Na ten moment na spektakularny sukces się nie zapowiada, ale nie chcemy też za wcześnie go skreślać.
Idąc tym tropem pogrzebaliśmy trochę w archiwach i postanowiliśmy ułatwić sprawę szefom polskich klubów. Odkopaliśmy kilka zasłużonych nazwisk, które polski futbol znają od podszewki, a ostatnio nieco zawieruszyli się na rynku trenerskim. Jak to mówią: nie spróbujesz to się nie dowiesz, więc gorąco liczymy, że choć jeden z tych dżentelmenów otrzyma znów swoją szansę.
Mieczysław Broniszewski
Tak po prawdzie to nie mamy bladego pojęcia, dlaczego Mieczysław od czterech już lat znajduje się na marginesie i nikt nie odważył się jeszcze by mu zaufać. Popularny “Kaszana” największe sukcesy święcił co prawda z drużynami młodzieżowymi (dwa brązowe medale – na MŚ ’83 z Polską U-20 i na ME ’84 z Polską U-18), ale w piłce klubowej również się odnajdywał. Z Wisłą Płock przykładowo wywalczył awans do Ekstraklasy, a w Radomiu – gdzie w roli strażaka przybył w sezonie 2004/2005 – do dziś z rozrzewnieniem wspominają czasy gdy tylko sobie znanymi sposobami zdołał utrzymać drużynę w lidze, a na jego pożegnaniu na miejskim rynku łez nie szczędził nikt – od kibiców aż po samego Broniszewskiego. Zadanie wydźwignięcia drużyny z kryzysu wypełniał zresztą też w Olsztynie, Zabrzu czy w Polonii, a w międzyczasie znalazł również czas na wychowanie syna, który także jest – z doskoku, bo z doskoku – ale trenerem ekstraklasowym. Podsumowując: gorące nazwisko.
Albin Mikulski
Mikulski to przede wszystkim kapitalny mówca, orator. Oczywiście, swoje w piłce osiągnął – Puchar Polski ze stołeczną Polonią (2001) i swego czasu awans z Wawelem Kraków do II ligi. Ale nam przypomina się przede wszystkim anegdota z książki Grzegorza Króla, która tylko udowadnia, że jego siła perswazji jest potężna, a nie brak mu też przy tym oka do wyławiania talentów. Przypomnijmy:
– Dzień dobry, czy dodzwoniłem się do najlepszego napastnika w Polsce? – ktoś zaczął do mnie strzelać słowami z prędkością karabinu maszynowego.
– Dzień dobry – odpowiedziałem speszony. – Z kim mam przyjemność? – myślałem, że ktoś robi sobie jaja.
– Z tej strony najlepszy trener w Polsce, Albin Mikulski.
– Dzień dobry, panie trenerze.
– Grzesiek, ty jesteś szybkim napastnikiem, więc na pewno masz szybki sportowy samochód.
Pomyślałem sobie, że jakiś debil ten Albin, ale poznałem go po głosie, więc mówię:
– Zgadza się, mam sportowy samochód – bo rzeczywiście wtedy miałem.
– No to przyjeżdżaj tu szybko na spotkanie do Zakopanego. My cię chcemy, podpisujemy kontrakt. Pieniądze, jakie chcesz, wszystko, jakie chcesz. Chcę cię mieć w drużynie. I pamiętaj… Gramy systemem 4-5-1 z wysuniętym napastnikiem, którego nigdy nie ściągam z boiska – i on mi to wszystko przez telefon opowiada. – Wiesz, kto będzie tym napastnikiem?
– Kto, trenerze?
– Ty, Grzegorz, ty…
Wsiadłem w samochód i pojechałem do Zakopanego na obóz. Przywitałem się z trenerem Mikulskim, a on przedstawił mnie prezesowi klubu, który okazał się fajnym człowiekiem. Przypominał działacza żywcem wyjętego z lat 80.: na nogach czarne szczupaki, spodnie od garnituru, też czarne, i do tego kreszowy dres Adidasa.
– Ty jesteś Król? – zapytał na wstępie.
– No, jestem.
– Ile chcesz zarabiać?
– 300 tysięcy.
– Nie ma sprawy. Albin powiedział, że jesteś najlepszy.
Gdybym powiedział „milion”, pewnie dostałbym milion.
Poszedłem do sekretariatu, spisaliśmy umowę i sprawa była załatwiona. Wszystko trwało pewnie mniej niż dwie minuty.
Jeśli więc nikt pana Mikulskiego nie zechce w roli trenera, to może warto byłoby pomyśleć choćby nad rolą dyrektora sportowego? Coś nam się wydaje, że wtedy te wszystkie – dziś wydawałoby się niedorzeczne – pomysły, jak ściągnięcie Puyola do Piasta czy sponsorowanie Korony przez Calvina Kleina, mogłyby się w końcu udać.
Marek Motyka
Na tę kandydaturę wpadliśmy przeglądając statystyki Ekstraklasy dotyczące goli zdobywanych po stałych fragmentach gry. Od zawsze mieliśmy przeczucie, że jeśli już ktoś trafia do siatki po rzucie rożnym lub wolnym to ma to jasne znamiona przypadku. Rzut oka w liczby tylko utwierdził nas w tym przekonaniu. A kto mógłby znaleźć remedium na tę bolączkę jak nie Marek Motyka? Tylko spójrzmy…
Genialne w swojej prostocie! Obrońcy mogą dostać małpiego rozumu, poczuć totalną dezorientację. Wystarczy tylko by wrzutka – nie tak jak na powyższym przykładzie – poszła trochę wyżej niż na wysokości kolan. Rewolucyjne rozegranie, liczymy, że będziemy jeszcze mieli tę przyjemność je podziwiać.
Bogusław Baniak
Choć popularny “Bebeto” na co dzień pracuje w Burkina Faso, to cały czas bacznie przygląda się polskiemu środowisku piłkarskiemu. Na Twitterze regularnie dzieli się swoimi fachowymi opiniami o zawodnikach, drużynach oraz spotkaniach. Co więc robi w tak odległym kraju? Pełni funkcję dyrektorską w pierwszej reprezentacji i sam trenuje drużynę do lat 15.
My przede wszystkim tęsknimy za konferencjami prasowymi Baniaka, bo takie słowne szamotaniny jak ta poniżej to sól futbolu. Przypomina nam się zresztą słynna wypowiedź sympatycznego szkoleniowca, że futbol to jest piękna rzecz, te wszystkie konferencje, wywiady. Żeby tylko nie było tych meczów pomiędzy to już w ogóle byłoby super.
Henryk Apostel
Prawdziwy człowiek renesansu – szkoleniowiec, działacz i aktor (epizodyczna rola w “Poranku Kojota”) w jednym. Choć trenerskie CV ma bogate, bo prowadził i reprezentację Polski, i Lecha, i Górnika i jeszcze kilka innych zespołów, to bez pracy jest już od 1999 roku, kiedy został zwolniony z KSZO. W środowisku uchodzi co prawda za lenia, ale na swoim koncie ma jednak wszystkie najważniejsze tytuły, które można zdobyć na krajowym podwórku – choć wszystkie w niezwykle odległych czasach pamiętających prezydenturę Lecha Wałęsy. My jednak wierzymy, że Apostel nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Stefan Majewski
Człowiek do bólu przesądny. “Doktor” po raz ostatni w klubie pracował w 2008 roku jako opiekun Cracovii, a był to dla tego zespołu czas wielu nieuzasadnionych i absurdalnych decyzji ze strony Majewskiego. Przekopaliśmy archiwa Weszło i w okresie tuż przed zwolnieniem z Krakowa, wspominany jest tak…
To człowiek absolutnie zakochany w sobie, ale niestety bez powodu. Sprawia dobre pierwsze wrażenie, niezłe drugie, ale im dłużej się go zna, tym gorzej. Swego czasu w Amice piłkarze mówili na niego „Neil Armstrong” – że skoro wszystko robił i widział jako pierwszy, to pewnie i na księżycu był jako pierwszy. Śmieszne były też jego przesądy. Opowiadał jeden piłkarz: – Jedziemy na mecz do Krakowa i jemy w jakiejś spelunie, bo Stefan tam kiedyś jadł i potem wygrał mecz. Potem śpimy w jakimś dziwnym hotelu, bo Stefan w nim kiedyś spał i wygrał mecz. I tak dalej. A potem przychodzi spotkanie i oczywiście dostajemy w ryj…
Jest to postać na tyle barwna, że jego ewentualny powrót na ławkę trenerską z pewnością wygenerowałby nam jeszcze sporo beki. Trzymamy kciuki, bo człowiek tak zasłużony nie może w tak niefortunny sposób kończyć ze swoim fachem.
***
Wymieniliśmy co prawda raptem kilku kandydatów, którzy – tak sądzimy – mogliby w brawurowy sposób powrócić na ławki w Ekstraklasie. A nie zapominajmy jeszcze, że do wzięcia są tak gorące nazwiska jak Edward Lorens, Bogusław Pietrzak, Jerzy Kasalik i wielu, wielu innych.
Smuda, Szukiełowicz, Żurek przy linii, Saganowski, Sobolewski i Głowacki na boisku, brakuje jeszcze tylko Antoniego Ptaka w loży. I Hutnika Nowa Huta w Ekstraklasie.
Fot.FotoPyK