Nie jest łatwo być kibicem Palermo – iść na swój stadion i wiedzieć, że twoja drużyna raczej tego meczu nie wygra. Bo różowo-czarni trzech punktów nie zainkasowali od prawie dwóch miesięcy, czekać na ich sukces, straszna sprawa – łatwiej już siedzieć w domu i liczyć, że przez okno zaraz wpadnie sowa trzymająca list z Hogwartu. A tym razem przyjechało Napoli, więc sytuacja była bardziej skomplikowana. No i rzeczywiście, cudów na Sycylii nie ma – gospodarze znów wyłapali w trąbę.
Od pierwszych minut było widać różnicę w poziomie gry obu zespołów – Napoli to naprawdę ogromna jakość i widać to prawie w każdym zagraniu. No właśnie, prawie, bo co z tego, że podopieczni Maurizio Sarriego sprawnie posługują się piłką, skoro nie potrafili przekuć swoich umiejętności na konkretne liczby, czyli gole. Ich strzały były blokowane, świetnie interweniował Stefano Sorrentino, czasem po prostu brakowało dokładności. I tak z meczu, który można było spokojnie wygrać 3:0, jest jednobramkowy sukces, i to po rzucie karnym. Jedenastka raczej klarowna, Sinisa Andelković zapomniał chyba, że to nie trening sumo, powalając na ziemię Raula Albiola. Ten miły gest wykorzystał Gonzalo Higuain i zapewnił gościom trzy punkty.
Palermo miało wiele chęci, ale na mocnego rywala to za mało. Jeśli chcieli tu osiągnąć choćby remis, taką okazja, jaką miał Franco Vasquez, trzeba wykorzystać – pomocnik przegrał jednak pojedynek z Pepe Reiną. Rozczarowani są więc fani gospodarzy, ale też sympatycy farbowanych lisów w naszej kadrze – były nadzieje, że dziś zadebiutuje Thiago Cionek. Niestety, nic z tego – Brazylijczyk cały mecz siedział na ławce.
***
Cieszyć się mogą za to fani Lazio, bo w końcu odblokował się Miroslav Klose – strzelał co prawda już w Lidze Europy, ale w Serie A licznik wciąż wskazywał przygnębiające zero. Aż do dzisiaj – jego dwa gole dały Rzymianom zwycięstwo nad Atalantą, co prawda oba praktycznie do pustaka, ale dla napastnika, który tak tęsknił za golami – to już sporo.
Zwycięstwo dodajmy nieco wymęczone, bo to Atalanta częściej dochodziła do głosu pod bramką rywala, miała choćby słupek. Ale stwarzać sytuacje to jedno, a wykorzystywać – to drugie. Rzymianie wygrywają i mogą mieć jeszcze małą nadzieję, że dogonią europejskie puchary.
***
Po pierwszej połowie spotkania Udinese-Roma można było zastanawiać się, czy piłkarze aby nie są na bakier z kalendarzem – mamy w końcu marzec, a tam mecz z kategorii letnich. Gra toczona głównie w środku pola, tempo nie za wysokie, jak groźne sytuacje, to raczej tylko gdy któryś z zawodników decydował się na strzał z dystansu. I przeważnie, był to facet w bordowej koszulce, bo jeśli szukać emocji przed przerwą, to dostarczali je raczej gracze Romy – widać, że obecnej drużynie Udine daleko choćby do tej z sezonu 11/12, kiedy kończyli rozgrywki na podium. Chęci są, ale umiejętności brakuje – obrońcy rzymian nie mieli większych problemów z rozbijaniem kolejnych ataków gospodarzy, taki Kostas Manolas był nie do przejścia. Do szatni obie drużyny schodziły przy 0:1, bo gola strzelił Edin Dżeko, patelnia na siódmym metrze, prosta sprawa. Choć, jak pokazał niedawno Bośniak – mogło być różnie, z Palermo przerosła go przecież pusta bramka.
Druga odsłona to już rzeczywiście mecz na porządnym poziomie, a nie liga szóstek – piłkarze podkręcili tempo i na boisku działo się więcej. Udinese dążyło do wyrównania naprawdę ambitnie, ale znów wszystko rozbijało się o słowo „jakość” – tu ktoś podał za mocno, strzały też mało konkretnie. Ale raz się udało – David Zapata zgrał do Bruno Fernandesa, a ten mocnym uderzeniem z dość ostrego kąta pokonał Wojtka Szczęsnego. Problem w tym, że nie był to gol na 1:1, a zaledwie kontaktowy, bo 10 minut wcześniej Alessandro Florenzi zaprezentował dwa magiczne dotknięcia – pierwszym zgubił obrońcę, drugim pokonał bramkarza. Także podanie Miralema Pjanicia trzeba odnotować, ten delikatny lobik, naprawdę miód-malina.
Jak w tym, licząc całość, solidnym meczu odnalazł się polski bramkarz? Widać, że jest pewny siebie – znów powtórzył zwód sprzed tygodnia, choć tym razem sytuacja nie była aż tak gorąca, bo napastnik miał do niego jeszcze parę chwil. Poza tym, spokojna niedziela – wyłapać kilka dośrodkowań, odbić to, co z małą prędkością leci w bramkę. Przy golu bez szans.
***
Ciro Immobile to idealny przykład króla jednego podwórka, jeśli wyjeżdża poza okolice, w których dobrze się czuje, z wyborowego strzelca staje się gimnazjalistą z kapiszonami. W Dortmundzie klapa, w Sevilli klapa – pięć goli w lidze przez dwa sezony, oj marniutko. Ale gdy zakłada koszulkę Torino bać muszą się go wszyscy i dziś to potwierdził, bo już po piętnastu minutach w meczu z Genoą miał dublet. Druga bramka ze spalonego, ale warto docenić wykończenie – potężna bomba pod poprzeczkę. Gdyby przed tym białym prostokątem stał mur, to i tak by runął.
Dobra postawa napastnika nie dała jednak Torino nawet punktu, bo jego koledzy będąc we własnym polu karnym, musimy być dosłowni, chyba powariowali. Dwa karne i jeden głupszy od drugiego – Cristian Molinaro wszedł w nogi napastnika Genoi jak do siebie, a chyba zapomniał, że jest w szesnastce. Dalej, Afriyie Acquah po wrzutce z rożnego powalił rywala, też kompletnie bez sensu, bo bramkarz miał sytuację pod kontrolą. Oba prezenty wykorzystał Alessio Cerci, potem po dograniu z wolnego gola dołożył Luca Rigoni i było po zawodach. Trzy gole, wszystkie ze stałych fragmentów.
Torino nie jest już tak dobre jak sezon temu, notuje czwarty mecz bez zwycięstwa, a już w następnej kolejce derby Turynu. Do poziomu dostosował się niestety Kamil Glik – za ten mecz od włoskiego Eurosportu dostał ocenę 5,5 – z dopiskiem „nerwowy”. Może to już czas na zmiany, na nowe bodźce?
***
Pierwszy mecz dnia rozgrywano w Weronie, gdzie Chievo podejmowało Milan – złośliwi mogą spytać: w sumie po co grali? Już nawet nie to, że się nie działo, bo z tym nie było źle – ale celowniki piłkarze mieli ustawione tak, jak niegdyś Krystyna Pałka w swoim pamiętnym, biathlonowym występie. A w futbolu chodzi przecież o strzelanie bramek, skoro napastnicy nie mieli zamiaru ich zdobywać, mogli uczciwie kibiców uprzedzić. Bo spójrzcie tylko na statystyki – gospodarze na 20 prób w prostokąt trafili tylko pięć razy, goście raz, strzelając dziesięciokrotnie.
A co najlepsze, gdy w 90 minucie Fabrizio Cacciatore zlitował się i w końcu umieścił piłkę w bramce, to sędzia gwizdnął spalonego. Zresztą, jak najbardziej słusznie. Patrząc z dystansu na to spotkanie, to Milan może bardziej być zadowolony z punktu – Chievo zwycięstwa było bliżej. Ale zanim trzy punkty, to najpierw trening strzelecki, panowie.
***
Punkty w meczu z Hellas traci Fiorentina i, co najgorsze, robi to bez udziału Kuby Błaszczykowskiego – trzeba to powiedzieć jasno, Polak jest we Florencji rezerwowym i to tym głębokim. Ostatni raz w lidze grał na początku lutego z Carpi i nawet asysta, jaką wtedy zaliczył, nie pomogło mu w utrzymaniu miejsca w składzie, od tego czasu nie podnosi się z ławki. Jakby tego było mało, podanie przy golu Mauro Zarate zaliczył Cristian Tello, czyli konkurent Kuby do składu – powodów by robić zmiany na tej akurat pozycji, trener Fiołków nie ma więc żadnych.
W innym humorze jest pewnie Paweł Wszołek, bo znów wyszedł w pierwszym składzie, choć tym razem niczym specjalnym się nie wyróżnił i po 70 minutach został zdjęty. Dominik Furman cały mecz w klasycznej dla siebie pozycji, czyli siedzącej. Samo spotkanie, szczególnie dla kibiców Fiorentiny mogło być rozczarowujące – ich pupile grając z czerwoną latarnią ligi, naprawdę nie zachwycili. Niby próbowali podwyższyć wynik, zamknąć temat, ale robili to dość nieudolnie, wolno, bez przekonania i to się zemściło. Na kilku minut przed końcem do wyrównania doprowadził Eros Pisano, strata punktów z takim rywalem, może na koniec sezonu dużo kosztować.
***
Grano też w dolnych rejonach tabeli, Carpi wygrało 2:1 z Frosinone. Jeśli gospodarze jeszcze myślą o utrzymaniu to w tym meczu po prostu musieli zainkasować trzy punkty i to się udało, bo doświadczony Jonathan de Guzman wytrzymał presję i w 90 minucie wykorzystał rzuty karny.