Niby jesteśmy przygotowani, niby wiemy, czego się spodziewać, a jednak: za każdym razem jesteśmy autentycznie zdziwieni jak beznadziejnie może grać klub z takim budżetem i takimi tradycjami. Manchester United uparcie udowadnia, że pieniądze w futbolu to nie wszystko. Już porażka z Midtjylland wzbudziła powszechną wesołość w świecie futbolu, ale to, co odstawili w dzisiejszym meczu z Liverpoolem…
Wynik może nie jest porażający, ledwie 0:2, w teorii można jeszcze wszystko odrobić w rewanżu. Przywołajmy jednak statystyki pierwszej połowy, bo musieliśmy je sprawdzić w dwóch źródłach, nie do końca wierząc realizatorom. 30% posiadania piłki, zero celnych strzałów. Tylko jedna bramka w plecy to zasługa wyłącznie tradycyjnie Davida de Gei, który momentami bronił piłki do obrony zwyczajnie niemożliwe.
“Czerwone Diabły” nie istniały. Nie dość, że tragicznie grali pod bramką rywali w okolicach połowy boiska przy wyprowadzaniu własnych ataków, to jeszcze odstawiali totalną parodię w tyłach. To, co przy drugiej bramce zrobił Carrick, to co raz po raz odwalali Fellaini czy Smalling… Ciężko właściwie wskazać kogokolwiek, kto w drużynie Louisa van Gaala nie zawiódł.
Zresztą, cokolwiek napiszemy o tym meczu, nie powie o nim więcej niż ta fotka.
Pamiętacie jeszcze Cracovię w ustawieniu Pilarz-5-2? Cóż, Manchester United długimi fragmentami gry to dziś David-De-Gea-1. I tylko dzięki niemu losy tego dwumeczu nie są jeszcze przesądzone.
Liverpool? Tutaj też raczej uciekalibyśmy od jakichś poważniejszych wniosków. Choć – jak zawsze – przyjemnie ogląda się Jurgena Kloppa w tym jego szale dzikiej radości, ciężko przesadnie wychwalać zespół, gdy rywale grają aż taką kaszankę. Gole padły po rzucie karnym i ewidentnym błędzie Carricka, De Gea wprawdzie w kilku momentach ratował zespół, ale poza dwiema sytuacjami – były to raczej strzały z nieprzygotowanych pozycji, a nie udane zwieńczenia szybkich i płynnych akcji.
Dlatego też choć Liverpool wygrał zasłużenie i w niezłym stylu, dziś skupić się trzeba raczej na wytykaniu błędów “Czerwonych Diabłów”. Tu znowu trzeba się odwołać do Paula Scholesa, który bez cienia wątpliwości wypalił: tak słabego Manchesteru United nie widziałem nigdy. Oni niszczą dziedzictwo.
***
Co w pozostałych wieczornych meczach? Na pierwszy plan wysuwa się informacja o kolejnym bardzo udanym wieczorze dla hiszpańskich drużyn. Wiadomo – ze starcia pomiędzy Athletikiem Bilbao a Valencią, któraś z tamtejszych ekip po prostu musiała wyjść z korzystnym rezultatem (udało się Baskom, którzy na starej kieleckiej murawie skromnie pokonali ekipę Neville’a 1-0), ale już mecz Villarrealu z Bayerem Leverkusen to inna para kaloszy. Żółta Łódź Podwodna, aktualnie czwarta siła La Liga, najprawdopodobniej odprawi z kwitkiem kolejnego groźnego przeciwnika. Najpierw rozpędzone Napoli, teraz Aptekarze – chyba niewiele drużyn chciałoby się zamienić z Villarreal na drogi do ćwierćfinału. Ten jest blisko, bo podopieczni Marcelino puknęli dziś Bayer 2-0. Bohaterem meczu został Cedric Bakambu, to on wcisnął oba gole.
Chyba 100 razy pisaliśmy już, że zazdrościmy Czechom klubu pokroju Sparty Praga, ale dziś napiszemy po raz kolejny. Drużyna złożona z 10 Czechów i Costy Nhamoinesu (tego z Zagłębia) zremisowała 1-1 u siebie z Lazio Rzym. Można? Można. Jasne, to korzystniejszy rezultat dla gości, ale Sparta pokazała, że nie zadowala jej sama obecność w tej fazie rozgrywek.