Wróciła wytęskniona Ekstraklasa i nie da się ukryć, że zrobiła to w swoim stylu, czyli w stylu, o którym tak uporczywie staraliśmy się zapomnieć. W obu piątkowych meczach emocji było jak na lekarstwo, a gdyby nie błąd Macieja Sadloka, który zdjął piłkę z głowy Arkadiusza Głowackiego, prawdopodobnie w ogóle nie oglądalibyśmy bramek. Co więc zapamiętamy z inauguracji wiosny? W obydwu meczach rzuciły nam się w oczy zdarzenia, o których – naszym zdaniem zupełnie niesłusznie – po ostatnim gwizdku prawie się nie mówiło.
Zacznijmy od starcia w Chorzowie, czyli od powrotu Filipa Starzyńskiego do Ekstraklasy i, przy okazji, na Cichą. Z całą pewnością był to powrót udany, bo środkowy pomocnik był aktywny, stwarzał zagrożenie pod bramką rywala oraz – obok Matusa Putnockiego i Macieja Dąbrowskiego – należał do najlepszych zawodników na boisku. Im dłużej jednak trwał mecz, tym bardziej Filip znikał. A kiedy już kompletnie opadł z sił, w 84. minucie został zmieniony przez Jagiełłę. Prawdę mówiąc te jego problemy kondycyjne trochę kłócą nam się z tym, co przed meczem opowiadał na łamach Przeglądu Sportowego:
Tam jest bardzo siłowa piłka. Jeśli ktoś myśli, że u nas jest atletyczny styl grania, to niech pogra w takiej Belgii. Nie wiem jak to wygląda w telewizji, ale ja sprawdziłem na boisku – naprawdę ciężko było mi nadgonić pod względem przygotowania fizycznego.
No to zastanawiamy się, czy Starzyński w końcu nadgonił pod względem przygotowania fizycznego, czy jednak nie. Doskonale rozumiemy czym jest brak rytmu meczowego, ale – przyznacie sami – kompletne wyczerpanie w okolicach 80. minuty toczonego w nijakim tempie meczu Ekstraklasy… No najlepiej to jednak nie świadczy. Po tym, co Filip pokazał w ostatniej swojej akcji w meczu trudno w ogóle się dziwić, że liga belgijska wydała mu się mocno atletyczna. Co konkretnie mamy na myśli?
Przyjęcie piłki w bardzo prostej sytuacji na pięć metrów i posłanie niedokładnego podania, idealnego na kontrę dla przeciwnika. A kiedy piłkarze Ruchu wychodzili z przewagą czterech na trzech, Starzyński po prostu sobie truchtał, a chwilę później już tylko szedł w stronę własnej bramki. I to po własnej stracie oraz ze świadomością, że przy linii już czeka zawodnik, który zaraz go zmieni. Innymi słowy, mógł dać z siebie wszystko, mógł pójść na ambicji i spróbować naprawić swój błąd. Ale on zwyczajnie na nic już nie miał sił.
Filip, mówisz że nie wiesz, jak liga belgijska wygląda w telewizji. A wiesz, jak w telewizji wyglądała twoja ostatnia akcja z wczorajszego meczu?
***
W meczu Śląska z Wisłą zwróciliśmy uwagę na zachowanie jednego z najbardziej doświadczonych stoperów ligi, Arkadiusza Głowackiego. Zachowanie, które każdy obrońca z Ekstraklasy powinien sobie wpoić do głowy. Otóż bronić można w każdej sytuacji, nawet – tak jak wspomniany Starzyński – tracąc kilkanaście metrów do uciekającego przeciwnika lub – jak wczoraj zaprezentował właśnie Głowacki – leżąc na ziemi i mając piłkę poza zasięgiem.
Mamy tu na myśli słusznie nieuznanego gola Morioki. Słusznie, bo Głowacki po przegranym pojedynku z Bilińskim nie został bezczynnie na ziemi. Przeciwnie, tuż po upadku – wciąż znajdując się na murawie -momentalnie przekręcił się, by być jak najdalej od własnej bramki. I zrobił to na tyle dobrze, że pozwolił wspomnianemu Bilińskiemu spalić o kilkanaście centymetrów.
Co więcej, Głowacki cały czas kontrolował sytuację, miał piłkę na oku. Tuż po zagraniu do Bilińskiego wyciągnął nogę, by podjąć rozpaczliwą próbę przecięcia podania. Gdyby zrobił to ułamek sekundy wcześniej, spalonego by nie było. Gdyby próbował wstać, również mógłby przy tym przysunąć się do bramki. Tak naprawdę – już po upadku na murawę – “Głowa” po prostu nie mógł zachować się lepiej. A my możemy tylko żałować, że przez błąd Macieja Sadloka tak inteligentne zachowanie nie zostało nagrodzone jakimikolwiek punktami.
Niech powyższy materiał posłuży za wzór dla innych piłkarzy naszej ligi, którzy po swoich upadkach lubią sobie przez kilka chwil bezczynnie poleżeć na boisku.
Fot. FotoPyK