Sytuacja znana każdemu, kto ma jakiekolwiek pojęcie o pokerze. Rozpoczynasz licytację i masz naprawdę mocne karty – mogą to być nawet dwa asy w ręku. W teorii: układ marzeń.
Na stole pojawia się król, dziesiątka i dwójka. Uderzasz dalej, mocno, a kolejny gracz dorzuca. To w sumie dobrze, że dorzuca, będzie większa pula. Zacierasz ręce (oczywiście pod stołem, żeby nikt nie zauważył). Ale wtedy dealer wykłada kolejną kartę – znowu króla. I zaczynasz przeczuwać, że być może właśnie znalazłeś się w totalnych tarapatach. Że ta twoja para asów nie znaczy już nic i że teraz KJ czy KQ dominuje. Możesz jeszcze raz uderzyć, dla wybadania sytuacji, ale gdy zostajesz sprawdzony, to już wiesz: czas ratować, co się da.
Zainwestowałeś w rozdanie dużo. Amator uzna: skoro zainwestowałem już tak dużo, to co mi tam, jeszcze dorzucę, sprawdzę, a nuż… Zawodowiec minimalizuje straty. Wycofuje się chociażby w ostatniej chwili, machając ręką na wydane żetony.
Skojarzyło mi się to z sytuacją Radosława Cierzniaka. Jest ciekawa z wielu względów. Głównie z takiego, że sypnęło ostatnio kontraktami podpisanymi z półrocznym wyprzedzeniem i mam wrażenie, że kluby nie do końca jeszcze wypracowały standardy zachowań w takich przypadkach. Nie chodzi mi o jakąś naiwną gadkę o tym, co wypada, a czego nie wypada. Chodzi mi właśnie o minimalizowanie strat. Chłodne biznesowe podejście. Wybaczcie, że ja tak często o biznesie i o chłodzie, ale jestem fanem maksymalnie rozsądnego zarządzania – zwłaszcza gdy mówimy o naszej lidze i o klubach, które permanentnie znajdują się w mniejszych lub większych finansowych tarapatach. Rozumiem, że z tego względu nie znajduję uznania w oczach fanów o rozpalonych sercach i głowach pełnych ideałów „nie na sprzedaż”. Tacy pewnie znajdą w odmętach internetu coś dla siebie, albo mogą zaczekać, aż Kuba Olkiewicz specjalnie dla nich coś skrobnie. Ja już trochę z tego wyrosłem.
Rozbijmy tę sprawę na czynniki pierwsze. Niczym rozdanie pokera, gdy dealer najpierw przekazuje karty, a potem zaczyna wykładać karty wspólne.
No więc najpierw nikt nie wie, co druga osoba ma w kartach. A raczej – nie każdy wie wszystko.
Cierzniak ma podpisany kontrakt z Legią. On to wie.
Legia ma podpisany kontrakt z Cierzniakiem. Ona to wie.
Mrugają do siebie porozumiewawczo.
Nieświadoma Wisła sądzi, że ma mocne karty i próbuje negocjować z Cierzniakiem, a Cierzniak blefuje, że go to może zainteresować. Później kibice o ten blef będą mieli pretensje. Nie dziwię się, też bym miał. Z drugiej strony, nie wiem, czy sam bym nie blefował. Mógłbym przecież żyć nadzieją, że nikt o moim porozumieniu z Legią się nie dowie – bo i pewnie nikt by się nie dowiedział, gdyby nie nagła oferta dla Kuciaka. Wtedy przeciągałbym negocjacje z Wisłą o miesiąc czy dwa, by w końcu oświadczyć, że warunki mi nie odpowiadają i że zastanowię się pod koniec kwietnia. Dalej miałbym względny spokój – tak w klubie, jak w mieście. Pełne zrozumienie. Co miałbym do stracenia? Przyznać się, że podpisałem kontrakt z Legią? Chwalebne, uczciwie, honorowe. Ale czy efekt nie byłby taki sam, czyli czy nie władowałbym się w tarapaty? Ktoś by tę szczerość docenił? Niekoniecznie. A przynajmniej – nie mam pewności, czy ktoś by docenił, wątpię. No to wolę milczeć, pozorować negocjacje i czekać do czerwca. Gram o swoje.
Nagle krupier wykłada karty wspólne, jak w prawdziwym Poker Texas. I już wszyscy wiedzą: Cierzniak w Legii.
Bramkarz wystraszony, Wisła wściekła, Legia obserwuje.
Co teraz? Wisła zainwestowała trochę żetonów w całą rozgrywkę. Już wie, że jej nie wygra, ale… może dokładać dalej. W myśl zasady: kto bogatemu zabroni. Pytanie, czy faktycznie bogatemu? W każdym razie może – i chyba chce – dokładać, jak amator. Dla zasady. Dla pokazania się. Zastanówmy się, ile jeszcze musi dołożyć.
Z tego co wiem, sprowadzony ze Szkocji golkiper ma gwarantowane miesięcznie 40 000 złotych w ramach kontraktu oraz 10 000 za płatną w ratach kwotę za podpis. Razem 50 000. To oznacza, że chcąc być w rozgrywce do końca – czyli trzymając Cierzniaka do czerwca – trzeba będzie wypłacić mu 300 000 złotych. Biorąc pod uwagę, że w tym czasie krakowski klub nie chce z niego korzystać – całkiem droga to fanaberia. Kibice pisali mi wczoraj na Twitterze: stać nas! A co! Zasady to zasady!
No dobrze, ale jakie zasady? Czy działanie na niekorzyść Wisły można podciągnąć pod zasady?
Moim zdaniem Cierzniakowi świat się nie zawali. Do czerwca będzie godziwie zarabiał, tyle że przepadnie mu kilkanaście meczów. Owszem, forma lekko pójdzie w dół, ale bądźmy poważni – piłkarze wypadają z powodu kontuzji na trzy, cztery czy pięć miesięcy, a potem wracają i grają. Cierzniak, będąc zdrowym i mając możliwość ciągłego treningu, leciutko pójdzie w dół, a potem szybko wróci do swojego poziomu po przeprowadzce do Warszawy. Jeśli zasady mają polegać na tym, by uprzykrzyć mu życie: w porządku, uznajmy, że rozumiem, ale cóż to za uprzykrzenie? Zresztą, akurat Cierzniak przez większość kariery nie grał, bo w co drugim klubie byli lepsi. Przyzwyczajony.
Legia? Ma Malarza, Szumskiego (do niedawna reprezentant U-21) i Majeckiego (wielki talent). Malarz w Bełchatowie wcale nie grał gorzej niż Cierzniak w Wiśle. Owszem, w Legii nierówny, bo może nieograny. Nie sądzę jednak, by miał zawalić aż tyle goli, aby napytać klubowi biedy. Coś tam obroni, czegoś nie obroni, życie. Ja zresztą muszę się przyznać, że jakimś wielkim fanem Cierzniaka nie jestem, chociaż w Wiśle bronił imponująco. Zdecydowanie jednak wolę oceniać bramkarzy w dłuższej perspektywie. „Jednorundowców” widziałem zbyt wielu, zaczynając od Wojciecha Pawłowskiego. Na razie Cierzniak to dla mnie „jednorundowiec” (co może jest niesprawiedliwe, bo nie miałem możliwości oglądać go w Szkocji – ale zakładam, że gdyby robił tam furorę, to nie wracałby go kraju).
Podsumowując: Cierzniakowi świat się nie zawali, jeśli poczeka pół roku, większość jego życia to czekanie. Legii się też świat nie zawali, bo to tylko Cierzniak, a nie Petr Cech. No i chyba akurat nikt w klubie – może naiwnie? – nie zakłada, że to bramkarz zdecyduje o losach mistrzostwa. Wisła natomiast… Przesadą byłoby napisać, że świat jej się zawali, bo również się nie zawali, ale chyba na całym tym interesie będzie najbardziej stratna – zmuszona do ładowania miesiąc w miesiąc dużych pieniędzy w zawodnikach, którego odsunęła od pierwszej drużyny (mówiąc krótko, będzie miesiąc w miesiąc spuszczać 50 000 złotych w kiblu).
Gdybym ja był Wisłą (już słyszę te krzyki: „nigdy nie będziesz, chuju!”) wziąłbym 200 000 od Legii, bo pewnie tyle by dała i byłbym łącznie pół miliona do przodu. Buchalik czy Miśkiewicz też mieli dobre rundy w ekstraklasie, o czym nie ma sensu zapominać (chociaż oczywiście wiem, że Buchalika kibice Wisły traktują jako totalną pomyłkę – moim zdaniem lekko przesadzają). Poza tym miałbym w pamięci, że dopiero co zrzucali się na mnie kibice. I że dopiero co przywalono mi nakazy zapłaty ogromnych kwot na rzecz byłych zawodników. Brałbym pod uwagę, że kondycja finansowa klubu nie jest najmocniejsza w ostatnich dwudziestu latach. Pomyślałbym nawet tak: przecież gdyby teraz znowu zorganizować zrzutkę wśród fanów to… chcąc nie chcąc będą oni się zrzucać na pensję piłkarza Legii. Trudny do zaakceptowania absurd.
Minimalizowanie strat. Gdybym był Wisłą, to uznałbym: no trudno, tę partię przegrałem, nic po mnie w tej rozgrywce. Teraz muszę zabezpieczyć tyle żetonów, ile to możliwe.
Niektórzy mówią – to właśnie robi Wisła! Wywiera presję na Legii, oświadcza: płaćcie, albo chłop będzie bez formy. Moim zdaniem jest to presja nieskuteczna – to po pierwsze. No i nie jest to żadna presja – to po drugie. To zwykły rewanż, nie mający z biznesem nic wspólnego. Przynajmniej ja – może niesłusznie – tak to odbieram.
Wisła ma problemy. Choćby nie wiem, jak kibice zaklinali rzeczywistość – ma. Jakoś na początku stycznia mi pisano: hej, poczekaj do jutra, jutro konferencja, przełom! No to czekałem. Konferencja, a tu wesoły Tadek Pawłowski powiedział, że Wisła to najbardziej rozpoznawalny polski klub w Europie, uśmiechnął się w swoim stylu i na tym miłe akcenty się skończyły. No sorry, ale gdyby Wisła nie miała problemów, to Tadeusz Pawłowski nie byłby jej trenerem. To proste jak dwa plus dwa.
Nasza liga potrzebuje silnej Wisły (tak jak potrzebuje silnego Widzewa, rozłożonego przez nieudolnych działaczy). Obawiam się, że ta siła może wrócić, jeśli wróci rozsądne zarządzanie we względnie małych kwestiach. Sprzedaję Cierzniaka, żeby zaoszczędzić. Nie biorę Małeckiego, bo miał słabe sezony. I tak dalej. A znowu rozwalając pieniądze na lewo i prawo daleko się nie zajedzie.
Po prostu przyjdzie miły pan i wyprosi z kasyna.
* * *
Kibice Wisły często pisali do mnie jeszcze coś innego – że Bogusław Cupiał z Legią interesów nie robi. Bo takie ma zasady.
Moim zdaniem Bogusław Cupiał nie robił interesów z Legią z zupełnie innego powodu – ponieważ Legia przez długie lata była albo za biedna, albo za słaba (najczęściej jedno i drugie), by robić z nim interesy. Zazwyczaj nie było piłkarzy, których mogłaby wyciągnąć, a później nie było takich, który naprawdę warto byłoby kupić. Natomiast nigdy nie uwierzę, że poważny biznesmen nie dobija z innym biznesmenem targu „bo coś tam”.
Oczywiście, świętym prawem kibica jest bycie naiwnym (to w sumie najpiękniejsze w kibicowaniu). Rozkoszne to było, gdy Wisła walczyła z kibicami, a kibice sami siebie oszukiwali, że Cupiał nic o tym nie wie i że to prywatna wojna Bednarza. Wychodzi na to, że Cupiał tak się interesował klubem, że nic nie wiedział o pustych trybunach (dowiedział się po kilku miesiącach i kopnął w dupę złego łysola), za to trzyma rękę na pulsie w sprawie jakiegoś bramkarza.
Moim zdaniem on generalnie ma inne zmartwienia niż Cierzniak i inne niż Legia (większość jego życia to pranie Legii i patrzenie czy równo puchnie). W 2008 roku jego majątek szacowano na 5 miliardów złotych, a w 2015 na 800 milionów. OK, to tylko szacunki mediów, ale nie biorą się z księżyca. Przy czym pamiętać należy – to uwaga dla czytelników poniżej dziesiątego roku życia – że wartość majątku nie ma nic wspólnego z aktualnym stanem konta i wolnymi środkami.