Może notować całe mnóstwo strat, zbierać kolejne cięgi i siniaki, padać na murawę naście razy, momentami wręcz irytować. Na koniec się podniesie i dosłownie w ostatnich sekundach nastawi celownik co do milimetra i łomotnie w taki sposób, że kopara opadnie wszystkim po samą podłogę. Ot, całe podsumowanie występu Neymara w rewanżowym meczu Barcelony z Athletikiem Bilbao w Pucharze Króla. Katalończycy oczywiście dokonali rzeczy najbardziej oczywistej z oczywistych – klepnęli Basków 3:1 (plus niesłusznie nieuznany gol Vermaelena) i przeszli do półfinału Pucharu Króla. Inaczej być po prostu nie mogło.
Na początku jednak nic nie było tak pewnego, jak mogłoby się wydawać na podstawie dwóch ostatnich meczów Barcy z Bilbao. Goście bawili się piłką, a wejścia pod pole karne Ter Stegena to była dla nich prościzna, jak zadanie z matmy dla prymusa w podstawówce. Ale trudno się temu dziwić, bo momentami gra w obronie Barcelony to była kupa śmiechu, z przewagą kupy oczywiście. Błędy w ustawieniu i komunikacja mniej więcej taka, jakby chłopaki grali pierwszy raz ze sobą. Jak ktoś widział ostatni mecz ligowy z Malagą, to generalnie będzie wiedział, o co chodzi.
Gracze Athletiku byliby kompletnymi frajerami, gdyby takiej pokraczności nie wykorzystali. Aritz Aduriz, który znany jest z tego, że potrafi – jakby to powiedział Michał Milowicz w filmie „Kilerów 2-óch” – jebnąć ze łba, tym razem postanowił zabawić się w Xaviego. Kapitalne, prostopadłe podanie pomiędzy obrońców do Williamsa skończyło się tym, że… skrzydłowy Bilbao spokojnie przejął piłkę, ominął jeszcze Ter Stegena i wturlał ją do pustej bramki.
Skoro w defensywie Barcy taka padaka, to może chociaż rekompensowało to super trio MSN? Ależ skąd. Pierwszy w miarę sensowny strzał na bramkę Herrerina miał miejsce dopiero w 25. minucie. Oddał go Messi z rzutu wolnego. Neymar? Największe zagrożenie stwarzał, kiedy się rozpędził i wdał w drybling, bo strzałami specjalnie nie zagrażał. Luis Suarez? Gdyby nie to, że Balenziaga się poślizgnął przed polem karnym, pewnie przeczłapałby przez ten mecz niezauważony, a tak to chociaż zakończył z jednym golem na koncie.
Jednego gola dla gospodarzy dołożył jeszcze Gerard Pique, który w końcówce najwidoczniej dobrze czuł się w polu karnym. Pierwszą próbę wybronił jeszcze Herrerin, ale przy drugiej (asysta Daniego Alvesa) nie miał żadnych szans. Tym sposobem Barca zamknęła ostatnią część trzytomowej sagi pod tytułem „Athletic Bilbao”. Każda zakończona zwycięstwem, czyli zemsta za słynne 0:4 z sierpnia – trzeba przyznać – była słodka.
***
Co słychać w drugim z meczów? Działo się, oj działo. Atletico Madryt miało mieć ułatwioną sprawę dzięki uzyskaniu bezbramkowego remisu w pierwszym spotkaniu na wyjeździe. Wystarczyło „tylko” skromnie wygrać – czyli tak, jak podopieczni Cholo potrafią to robić. Okazało się to przeszkodą nie do przeskoczenia, bo Celta była naprawdę w formie. Popatrzcie tylko na to, co zrobił John Guidetti.
Był to już gol na 2:1 dla zespołu z Galicji, a ostatecznie spotkanie zakończyło się wynikiem 3:2. Dla formalności dodajmy, że Pablo Hernandez strzelił dla gości dwa gole. Hiszpanowi wyjątkowo piłka siedziała na głowie, bo właśnie w ten sposób pokonał Miguela Angela Moyę. Celta sensacyjnie wyszarpała bilet do półfinału Pucharu Króla. Atletico ma nad czym płakać, bo pozostało w grze już tylko w rozgrywkach Primera Division i Ligi Mistrzów, gdzie o sukces będzie piekielnie ciężko. Oczywiście Simeone i jego banda udowodnili już, że potrafią sobie radzić w każdych okolicznościach, ale jednak – apetyty na krajowy puchar były w tym roku na Vicente Calderon wielkie.