Walka. To słowo chyba najlepiej opisuje karierę Victora Valdesa. Najpierw za małolata – ciągła walka z trenerami, którzy widzieli w nim potencjał na golkipera światowej klasy i zmuszali do dyscypliny, mimo że stanie między słupkami – przyznał to po latach (choćby i TUTAJ) – nie należało do jego największych pasji. Ile to było wyrzeczeń, ile momentów załamki – wie tylko on sam. Kiedy już doszedł na sam szczyt, walczyć musiał o coś zgoła innego. O swoje dobre imię.
Wyobraź sobie, że jesteś w ciele Valdesa. Wielki klub, sięgasz po puchary jak po książki z półki, a mimo to większość ma cię za fajtłapę. Przylgnęła do ciebie łatka gościa, który na swoje miejsce nie zasługuje – a że w Barcelonie wyciągnąć rękę po piłkę trzeba może ze cztery razy na tydzień, no to jakoś tam się odnajdujesz. Kiedy próbujesz się wybronić i pokazać światu „hej, przecież to miejsce mi się należy” – w każdej chwili ktoś może ci wyciągnąć szereg twoich wpadek sprzed lat. Nic dziwnego, że chcąc udowodnić, iż pozycja w Barcelonie nie była ci dana za ładne oczy… odchodzisz. Twój cel jest jasny – pokazanie światu, że w klubie, gdzie będziesz zatrudniany nieco częściej, też sobie poradzisz.
A po dwóch i pół roku lądujesz w Standardzie Liege.
Nie brzmi to jak amerykański sen, oj nie. Dziś możemy tylko się zastanawiać, gdzie Valdes by zaszedł, gdyby nie kontuzja, jeszcze odniesiona w Barcelonie. Mozolne leczenie się, przeciągająca się rehabilitacja, aż w końcu udało się znaleźć jakieś poważne zatrudnienie – poszedł do Manchesteru United, gdzie po cichu liczył na szybki transfer De Gei, do którego ostatecznie nie doszło. A wygranie rywalizacji z młodszym rodakiem – co tu dużo mówić – zadaniem było dość karkołomnym.
Ostatnie miesiące? Znów walka, tym razem z wykluczeniem. Pal licho, że na grę w „Czerwonych Diabłach” nie było szans. Ostatnio nawet nie trenował z drużyną. Kiedy w lipcu wrócił do klubu, żeby zacząć przedsezonowe przygotowania, zobaczył tylko, że jego szafka jest już opróżniona, a rzeczy czekają na niego gdzieś w magazynie. Musiał radzić sobie na własną rękę, czasem odbywał jedynie indywidualne treningi z Alanem Fettisem, trenerem bramkarzy ze szkółki United, ale tylko na tyle mógł liczyć. Jego aktywność w klubie ograniczyła się do zapozowania na przedsezonowej sesji dla fotoreporterów. Jakże nowego znaczenia w tym kontekście nabiera tytuł jego książki „Samotność bramkarza”.
Co cię nie zabije to cię wzmocni. Jeden z instagramowych postów.
Valdes idzie na półroczne wypożyczenie do Standardu z jasnym celem – przede wszystkim musi zacząć grać w piłkę. Odbudować się, znów poczuć pewność siebie. W Manchesterze zaliczył ledwie dwa mecze, czyli tyle co nic. Liga belgijska to nie są co prawda ogórkowe rozgrywki, ale dla bramkarza, który dziś – gdyby jego losy potoczyły się nieco inaczej – broniłby w najlepszej drużynie świata, to duży upadek sportowy. VV odchodząc z Barcelony postawił wszystko na jedną kartę i póki co zostaje z niczym.
Pozostaje walka o to, żeby równia pochyła nie pozostała jego – nomen omen – standardem.