Wiemy już na pewno, że w Valencii nie zadziałał efekt nowej miotły. Gary Neville zawiódł pierwsze nadzieje, jeśli jakimś cudem w tamtejszych dyskotekach leci utwór Krystyny Prońko “Jesteś lekiem na całe zło”, to nikt nie dedykuje go Anglikowi. Pytanie, czy ktoś powinien być specjalnie zaskoczony? Bo biorąc pod uwagę ostatnie popisy brytyjskich menedżerów, można było się tego przecież spodziewać.
Wytykamy naszym trenerom, że w Europie w ogóle się nie liczą i jeśli mają oferta pracy spoza Polski, to pochodzi ona najczęściej od Arabów nie Arabów z mocno egzotycznych kierunków. I jest to zgodne z prawdą. Znamy jednak swoje miejsce w szeregu – nasze tradycje futbolowe nie są tak bogate, jak choćby te wyspiarskie. To przecież kolebka futbolu. Tu się rozwijał – w Cambridge, w pierwszej połowie XIX wieku, spisano pierwsze reguły najpopularniejszej dziś gry drużynowej. Można więc zakładać, odwołując się tylko do czystej logiki, że tamtejsi szkoleniowcy powinni być uważani za najlepszych nauczycieli gry w piłkę. A jest – przynajmniej w tym momencie – odwrotnie.
Na margines wypycha ich bowiem nawet własna liga. Rzut oka na tabelę Premier League– które miejsce zajmuje pierwszy zespół prowadzony przez Brytyjczyka? Siódme, więc gdyby liga skończyła się w tym momencie – w pucharach w przyszłym roku nie mielibyśmy ani jednego brytyjskiego trenera. W ogóle, w całej lidze jest ich tylko sześciu, większość z nich walczy o utrzymanie. Ktoś może powiedzieć – to efekt globalizacji, teraz coraz chętniej przyjmuje się cudzoziemców. Cóż, rodzimi menedżerowie Bundesligi, Primera Division, Serie A tego nie odczuli – w pierwszym wypadku jest ich 11, w drugim 15, we Włoszech tylko jeden (!) nie ma tamtejszego obywatelstwa. Wyproszeni z Anglii Brytyjczycy, musieli upchnąć się w przeciętnej lidze szkockiej (a i tam Celtic prowadzi Norweg), oraz półamatorskich rozgrywkach Walijczyków i Irlandczyków z Północy.
Jeszcze większym upokorzeniem dla warsztatu Brytyjczyków jest fakt, że tylko dwóm udało się wygrać Premier League, przez 24 lata jej istnienia. Mowa oczywiście o genialnym sir Alexie Fergusonie, stanowiącym piękny wyjątek od reguły i Kennym Dalglishu, który dokonał tego jeszcze w XX wieku. Obaj są Szkotami, Anglik nie osiągnął podobnego sukcesu nigdy.
Brytyjczyków nie ma w wielkim futbolu. Nie mówmy nawet o Lidze Mistrzów, Bundeslidze, czy Serie A – wiadomo, że tu drzwi są zamknięte na cztery spusty. Ale jeśli chodzi o dziesięć najlepszych lig, za rankingiem UEFA, to znajdziemy jednego Irlandczyka z Północy, który pracuje w dziesiątej drużynie ligi belgijskiej. No i Gary’ego Neville’a, który notuje 0,67 punktu na mecz, czyli jest najgorszy w hiszpańskiej ekstraklasie. Pustynia.
Tę posuchę w myśli szkoleniowej widać także na przykładzie reprezentacji Synów Albionu – w ostatnich latach dwukrotnie władzę oddawano obcokrajowcom. W obecnym stuleciu, które nie trwa znowu tak długo, równo w sumie dekadę Anglię prowadził Szwed, a później Włoch. Przed przyjściem Svena Gorana-Erikssona, do szatni w roli głównego trenera nie zaproszono nigdy cudzoziemca. I znów – Brytyjczycy swojego miejsca musieli szukać w Szkocji, Walii i Irlandii Północnej.
Trudno się dziwić, skoro w ostatnich latach tamtejsi trenerzy nie robią sobie zbyt dobrej reklamy, kiedy przychodzi im pracować za granicą. Ostatni przykład to choćby David Moyes, który po zdewastowaniu Manchesteru United, na chleb zarabiał w Realu Sociedad. Wydawało się, że to miejsce będzie stworzone dla niego – klub ma przecież raczej dobre wspomnienie w pracy z Brytyjczykami. Jeszcze przed wojną był tu Harry Lowe, później trzykrotnie zatrudniano Johna Toshacka, który dał Baskom ostatnie Copa del Rey. Ale nie, Moyes wytrwał ledwie rok i do dziś pozostaje bez pracy.
A przecież nie zawsze tak było, był czas kiedy menedżerowie z Wysp cieszyli się naprawdę dużą estymą. Przykład pierwszy z brzegu – sir Bobby Robson. Jego nadzwyczajność zdradza już tytuł szlachecki, ale to przecież zwycięzca Pucharu Zdobywców Pucharu z Barceloną, selekcjoner Anglików, którym dał czwarte miejsce na mundialu, czy dwukrotny triumfator portugalskiej ekstraklasy. – Mówił do mnie, jakbym był najlepszym piłkarzem świata i gdy wychodziłem na boisko, czułem ze mogę tak grać. Nie jestem wysoki, ale gdy stoisz w tunelu z Bobbym Robsonem, czujesz się jakbyś był wielki niczym Didier Drogba – wspomina Craig Bellamy.
Zresztą Barcelona ufała Robsonowi na tyle, że z jego polecenia na Camp Nou, pojawił się inny Brytyjczyk, Terry Venables. Dał on Katalończykom choćby pierwszy tytuł mistrzowski po 11 latach posuchy. Pechowy okazał się dla niego dopiero Puchar Europy, którego finał przegrał po rzutach karnych ze Steauą Bukareszt.
Dalej – niekwestionowana ikona Manchesteru United, sir Matt Busby. To on wylał fundamenty, to on niemal od podstaw stworzył jeden z największych klubów świata. W 1945 roku, gdy obejmował “Czerwone Diabły”, klub był w rozsypce – tuż po II Wojnie Światowej, bez pieniędzy, bez przyszłości. To on wymógł na władzach reorganizację klubu, wzmocnił rolę skautingu, postawił na młodzież. Przyniosło to skutki – pięć raz zdobył mistrzostwo kraju, wygrał Puchar Europy. Pod jego skrzydłami geniusz osiągnął George Best, zespół grał ofensywnie, przyjemnie dla oka – dziś można o tym tylko pomarzyć. – Nigdy nie chciałem, żeby United byli drudzy gdziekolwiek, dla kogokolwiek. Tylko pierwsze miejsce jest wystarczająco dobre – mówił Busby. I przed wielką tragedią na lotnisku w Monachium, i już po tym dramatycznym epizodzie w wielkiej historii Manchesteru United, prowadził klub do potężnych sukcesów. Także do Pucharu Europy w 1968 roku, czego nie dokonał wcześniej żaden angielski klub.
Zaznaczmy: angielski. Rok wcześniej bowiem tytuł uzyskał Celtic prowadzony przez Szkota, Jocka Steina, co po raz kolejny potwierdza siłę angielskiej myśli szkoleniowej w tamtych czasach. Skoro Stein i Busby, to przecież i Alf Ramsey. To on poprowadził Anglików do Mistrzostwa Świata, w 1966 roku. Zresztą, ogłosił to już przed turniejem – Synowie Albionu u siebie zdobędą złoto. Zarzucano mu butę, nadmierną pewność siebie, a on wykonał to, co założył. Pewnie milion razy słyszeliście powiedzenie, że zwycięskiego składu się nie zmienia. Zawdzięczacie je właśnie jemu.
Tak, wielkich trenerów brytyjskich było w historii sporo. Poza wymienionymi choćby jeszcze Brian Clough, Bob Paisley, Bill Shankly, Kenny Dalglish, czy oczywiście sir Alex Ferguson. Teraz… Teraz nie ma nikogo.
Pytanie – dlaczego? Dlaczego brytyjska piłka, nie tylko trenerzy, tak nagle zatrzymała się w rozwoju? W swoim czasie byli to przecież herosi, którzy potrafili sześć razy z rzędu sięgnąć po Puchar Europy. Nie można wskazać jednego powodu i powiedzieć: o, to dlatego. Ale wydaje się, że jest to bezpośrednio powiązane z obniżeniem poziomu Premier League, która przecież jeszcze w tym wieku rościła sobie prawo do bycia najlepszej.
Ale dziś… To chyba przede wszystkim liga przepłacona. Kluby wydają horrendalne pieniądze na zawodników, którzy nie są tego warci. Ostatnie przykłady – Timm Klose (11 milionów euro), Lewis Grabban (9), Nordin Amrabat (8). A jak już się wydało sporą kasę, to podobne ananasy muszą grać. Blokując tym samym miejsce Brytyjczykom, zsyłanym często na wypożyczenie do niższych lig. A umówmy się – Championship do wielkiej piłki może przygotować tylko fizycznie.
Dziś, to liga, w której kluby nie chcą wychowywać sobie piłkarzy. Bo po co, można ich kupić. Cudzoziemców w Premier League jest aż 70%. Dla porównania, Bundesliga idealnie rozkłada te proporcje 50/50, w La Liga obcokrajowców gra 40%. Myślą więc tamtejsi decydenci: nie ma sensu inwestować w wykształcenie trenerów na żadnym szczeblu, nie ma czasu czekać na wychowanków, lepiej brać piłkarzy gotowych, nawet z innych krajów.
Do tego dochodzi, zwykła, najprostsza pycha. A pycha gubi. Anglicy ze swojej piłki są dumni i nie przeszkadza im to, że świat ucieka. Przed każdą większą imprezą słychać zapowiedzi, że jadą tam wygrać. Kiedy ktoś powie – sprawdzam, jakim prawem? Reprezentacja przywiozła przecież z Mundialu mniej medali niż my, naród piłkarsko wiecznie udręczony. – Przyjechaliśmy po puchar – mówił Rooney, o turnieju w Brazylii. – Stać nas na wygranie mistrzostw w RPA – to już Fabio Capello, najwyraźniej otumaniony presją sukcesu.
Brytyjska piłka jest zepsuta. Jeśli bierzesz trenera z tak zapuszczonego otoczenia, nie dziw się, że mu nie idzie. To jakby wziąć króla strzelców z Ekstraklasy i być zaskoczonym – no, rzeczywiście nie strzela u nas. Gary Neville nie zawodzi dlatego, że ma taki, a nie inny paszport – zawodzi, bo przez lata poruszał się w hermetycznym środowisku, które nie przygotowało go do wyzwań na innym, wyższym poziomie. Wychowała go zepsuta liga i system. Co innego być ekspertem przedstawiającym ciekawe analizy, a co innego brać odpowiedzialność za swoje decyzje.
Oczywiście, są wyjątki, bo dobrym trenerem może być Chilijczyk – Pellegrini, Argentyńczyk – Diego Simeone. Ale jak popatrzymy na ostatnich triumfatorów Ligi Mistrzów, to przypadków nie ma: wygrywali ją Hiszpan, Włoch, Niemiec, czy Portugalczyk. A więc pochodzący z lig, które albo są wielkie, albo wielkich piłkarzy wychowują.
Już czas, żeby Anglicy, ogólnie Brytyjczycy, pogodzili się z tym, że trzeba zamienić się rolami. To nie oni są nauczycielami, czas by usiedli w ławce i pilnie słuchali innych. Bo naprawdę, jeśli w czerwcu usłyszymy że jadą po medal to chyba nie będzie to nawet zabawne.
PAWEŁ PACZUL