Powiedzieć, że wynik choćby w pięćdziesięciu procentach odzwierciedlał to, co działo się na placu gry, to dać wyraźny dowód na to, że miało się dwóje z matmy i o liczbach ma się mniej więcej takie pojęcie, jak Patryk Małecki o ogładzie i chłodnej głowie. 1:1 w meczu Valencii z Barceloną. Patrząc wyłącznie na ten niepozorny rezultat można wywnioskować dwie rzeczy: że Valencia nieprzypadkowo jeszcze w tym sezonie u siebie nie przegrała i że po raz kolejny udowodniła, dlaczego jest drugą najlepszą defensywą w Primera Division. Ale to byłyby kompletnie absurdalne wnioski.
Wynik jest zwodniczy, zupełnie nie oddaje tego, co się działo na placu gry. Gdyby o rezultacie meczu decydowałyby wyłącznie wykreowane sytuacje (takie, powiedzmy, osiemdziesięcioprocentowe), to Barcelona zakręciłaby się gdzieś w okolicach dwucyfrówki. Do jednego. „Blaugrana”, szczególnie w pierwszej połowie, ABSOLUTNIE zdominowała swojego rywala, rozłożyła go na łopatki, miała go już na deskach i… nie zadała decydującego ciosu. Nie dobiła rywala, nie rozjechała go, jak to ma w zwyczaju. Aż się roiło od setek (np. taki Suarez mógł mieć już przed przerwą klasycznego hat-tricka), ale jedyny cios (i to taki, po którym jeszcze można było się podnieść) zadała po zmianie stron. Żeby było śmieszniej – gdyby istniała hiszpańska wersja niewydrukowanej tabeli, nikt o zdrowych zmysłach nie dałby w niej Barcelonie żadnego punktu. Gol Suareza padł po wyraźnym spalonym i to niewiarygodne, jak sędzia mógł nie wychwycić ofsajdu.
Jeśli już przy Suarezie jesteśmy – Urugwajczyk znowu pokazał, że jest nieobliczalny i nie mowa o boiskowych popisach, a… zresztą, zobaczcie sami. Zbyt fair to nadepnięcie na nogę Abdennoura to nie było.
Praktycznie żaden znak na niebie i ziemi nie wskazywał, że to akurat Valencia może zatrzymać rozpędzoną „Dumę Katalonii”. Zdziesiątkowana kadra (tylko dwóch rezerwowych z pola z pierwszej drużyny, poza tym bramkarz i czterech juniorów), ogólny dołek zespołu, tymczasowy trener na ławce, a na trybunach Gary Neville, który ma przejąć stery od poniedziałku. Realizator pokazał go nam jakieś 1543 razy, czyli mniej więcej tyle, ile – na oko – podań wymieniła sobie Barcelona w drugiej połowie, zabawiając się z Valencią w dziadka. Przed meczem każdy człowiek o zdrowych zmysłach spodziewał się pogromu Barcelony i… obraz gry w dużej mierze pokrywał się z tym wyobrażeniem. W tym miejscu zdałby egzamin jeden z ekstraklasowych sloganów: liczy się to, co w sieci.
Valencii wystarczyła jedna akcja. Długa piłka na Paco Alcacera, który wzorowo opanował piłkę, zabawił się w „nie kręć, że strzelisz” z Pique i Mascherano i wyłożył ją do Santiego Miny. A ten doskonale wiedział, co zrobić z taką okazją. 1:1, pięć minut do końca i szalona końcówka. Absolutnie szalona, bo i jedni, i drudzy chcieli zabrać z Estadio Mestalla komplet.
Morał po tym spotkaniu jest dla Barcelony dość prosty: kiedy masz przeciwnika na widelcu i nie jesteś w stanie go dobić, spodziewaj się, że on w końcu wstanie z kolan. I mimo że się nie będziesz tego spodziewał – to ci odda.