To mógł być najlepszy mecz fazy grupowej. Powiecie, że to Liga Mistrzów więc teoretycznie każdy może taki być, bo byle kogo tu nie wpuszczają. OK, ale to jednak nie do końca prawda – choćby niektóre drużyny robiły cuda, takiego statusu nie wywalczą. Ten miał wszelkie predyspozycje. Dwa wielkie kluby? Były. Ekipy będące w formie? O obu trzeba tak powiedzieć. Świetni trenerzy? Obecni. Giganci otoczeni świetnymi piłkarzami na murawie? Również. Otoczka? Też sprzyjała. Stawka? Nie największa, ale historia Champions League pokazuje, że pierwsze miejsce w grupie bywa na wagę złota. PSG – Real, potencjał był ogromny. Obejrzeliśmy jednak jego marnotrawstwo.
Zgoda, Real przyjechał do Paryża bardzo mocno osłabiony. Tak bardzo, że to paryżanie zostali uznani za faworytów tego spotkania. Ale przecież Królewscy nawet bez magicznego BBC w komplecie, są w stanie zafundować niezły show. Dla piłkarzy takich jak Jese, Vazquez, Casemiro, Czeryszew – czy nawet nie do końca doceniany przecież Isco – to była doskonała szansa, żeby błysnąć w najlepszym czasie antenowym.
No nie udało się. Real był troszeczkę lepszy. Biorąc pod uwagę zapowiedzi, a także odważne wypowiedzi Blanca, który zarzucił Królewskim defensywny styl gry – można by powiedzieć, że o dziwo był lepszy. Ale bycie lepszym w takim spotkaniu to w sumie niewielkie wyróżnienie.
To nie tak, że kompletnie nie było się czym zachwycać. Kilka punktów zaczepienie byśmy znaleźli. Serge Aurier – maszyna na prawej stronie. Marco Verratti – Jezu, jaki ten chłopak jest bezczelny! Raphael Varane – potencjał na skałę, gościa nie do przejścia, dziś dał próbkę. No i Toni Kroos. Mistrz świata i okolic, gdy jest przy piłce, uśmiech nie schodzi nam z twarzy.
I w sumie moglibyśmy tak pochwalić jeszcze kilku zawodników za większe lub mniejsze rzeczy, ale… przecież nie o to chodzi. Nie tak to miało wyglądać, nie tak. Miało być rodem z dobrego kina akcji, miała być masa okazji bramkowych, piękne strzały, jeszcze lepsze parady. Mieliśmy żałować, że ten mecz się tak szybko skończył. Nie żałowaliśmy.
0-0. Było kilka niezłych okazji. Próbowali Jese, Ronaldo, Casemiro, z drugiej strony na listę strzelców mógł się wpisać Ibra czy Cavani. Ale to za mało. Nie ta determinacja. Mamy wrażenie, że gdyby obie drużyny miały grać jeszcze przez następne 90 minut, to bramka i tak by nie padła. Po prostu szkoda.
Mecz oczywiście zapowiadany był jako pojedynek piłkarskich bogów. Zlatan kontra Ronaldo, miały iść iskry, panowie byli odpowiedzialni za dostarczenie magii. Kto wygrał? Nie było nokautu. Sędziowie nie zdecydowali się też rozstrzygać konfrontacji na punkty. Po prostu lekko przysnęli.