Według angielskiej prasy, Jurgen Klopp nie będzie potrzebował długiego przekonywania do objęcia Liverpoolu jeszcze w tym tygodniu. Niemiecki trener może nie przebierał nogami, by już przerwać urlop, ale najpewniej uznał, że drużynie z Anfield się nie odmawia. Choć czerwień koszulek Liverpoolu przez ostatnie wyblakła, chyba dalej działa jak płachta na futbolowych poszukiwaczy mocnych wrażeń.
O tym, że czerwień The Reds nie jest już krwista, a bardziej pastelowa, mówił w ostatni weekend Jamie Carragher, który niemal rozpaczając nad ukochanym Liverpoolem, porównał The Reds do Tottenhamu – klubu, który tylko sądzi, że jest wśród największych w Anglii. Tymczasem ci rzeczywiście najwięksi niezbyt są tym przejęci. Minęła już era, gdy z Liverpoolem ktoś się liczył – takie są brutalne realia gry poza Ligą Mistrzów. Poza elitą piłki nożnej, poza wieczorami w Lidze Mistrzów, gdy jupitery na swój specyficzny sposób oświetlają każdy zakątek magicznego Anfield. Poza, mówiąc w skrócie, gęsią skórką futbolu.
To prawda – Liverpool nie walczy dziś o najwyższe cele i choć gra na tym samym pułapie co Tottenham, to dla tych, dla których futbol to coś więcej, zawsze będzie klubem walczącym o najwyższe cele. The Reds mają farta i to niewyobrażalnego, że jeden z najlepszych bezrobotnych obecnie szkoleniowców wierzy w futbol przekraczający to, co dzieje się na boisku. Działający na serce, nie na rozum. Rozszerzone źrenice, błyszczące oczy, gestykulacja, słowotok. Stan euforii. To ma Klopp, gdy opowiada o piłce, o pressingu, szybkości, sile, bezpośredniości, strzałach, golach i wrzawie na trybunach.
Klopp nie jest trenerem idącym tropem wymuskanych szkoleniowców zakładających najnowsze garnitury najlepszych projektantów. Bardziej wizytowo, choć wciąż casualowo ubiera się na Ligę Mistrzów. Lekko rozwiązany krawat, niedbale założona koszula, marynarka, która wygląda nieźle, ale nie szałowo. Widać, że Niemiec robi wiele, by w garniturowym więzieniu zrobić sobie jak najwięcej przestrzeni. Bo najlepiej czuje się w dresie, gdy wygląda jak jeden z członków drużyny, ale ten który najwięcej krzyczy, nie najwięcej biega.
Długoletniego kontraktu z Borussią nie podpisał najdroższym piórem. Zrobił to cienkopisem, który nie kosztuje więcej niż pięć złotych. Bo jakie to ma znaczenie? Podpis to podpis, dortmundczycy też nigdy nie dbali o to, by sprzedać siebie jako klub luksusowy, wciąż bardziej robotniczy, dla ludzi, dla społeczności. W logice dzisiejszego futbolowego świata, tej samej co u Carraghera, hipsterski. Będący daleko od przepełnionego hajsem korporacyjnego świata Premier League.
Klopp jest trenerem hipsterów. Jest wyluzowany. Gdy angielskiej prasie – poważnej, statecznej, konserwatywnej – opowiadał o różnicach między Arsenalem a Borussią porównując style gry do muzyki. Dużo gestykulował. Tak to spotkanie opisywał Guardian:
“- Wenger lubi być przy piłce, grać w piłkę, podawać… to jest jak orkiestra – opowiada Klopp, udając że gra na skrzypcach. – Ale to cicha muzyka, prawda? Ja wolę heavy metal.
Klopp zawsze powinien wchodzić przy akompaniamencie perkusji i nie trzeba się wysilić, by wyobrazić sobie go rzucającego się do słuchaczy z gitarą. Czuć u niego pewną dzikość; wysokooktanową, bezkompromisową pasję, która go wypełnia podczas meczów”.
Niemiec, czegokolwiek by nie się nie podejmował, zawsze zabiera ze sobą emocje. Sprzedaje je, zupełnie tak samo, jak przez lata z powodzeniem robił to Liverpool, a teraz przestał – zrównując się z Tottenhamem. I teraz Klopp ma, jeśli zostanie trenerem The Reds, wszystkie luki wypełnić tą wysokooktanową, bezkompromisową pasją. Jest trenerską wersją Luisa Suareza (minus gryzienie rywali).
I właśnie takich ludzi, a nie piłkarzy pokroju Christiana Benteke, potrzebuje Liverpool, by wrócić do walki o coś więcej niż miejsce wyżej niż Tottenham.