Derby Madrytu, derby Liverpoolu i tzw. meczycho Arsenalu z United hit ligi włoskiej wysłały do kąta. Błąd. Roześmiany, żartujący Maurizio Sarri i Sinisa Mihajlović, który wyszedł do dziennikarzy i powiedział, że oczywiście jest mu przykro, ale w sumie to zdążył się przyzwyczaić. To, co Napoli zrobiło z Milanem, nie można nazwać nokautem. Nuda. To była profanacja. Na San Siro, które na swój sposób jest futbolową świątynią, urządzili grubą, naprawdę grubą imprezę.
Nie wnikamy czy terroryzowania nauczyli się sami, czy może pomogli im kumple z Camorry, ale czterech bramek w Mediolanie nie zdobywa się przez przypadek. Niestety dla Rossonerich, kolejne mercato jakoś nie siadło. Drużyna gra beznadziejnie, piłkarze boją się kopać piłki. Dziś wyglądało to tak, jakby piłkarze Napoli wygrać im zabronili. Tymczasem sukces tkwi nie w pięknych golach Lorenzo Insigne, nie w klasie Gonzalo Higuaina, a w głowie starszego pana w okularach, od czasu do czasu pokrzykującego przy ławce. Kluczem jest trener Sarri. Facet, który tknął nowego ducha. Który zna się na piłce, ale przede wszystkim zna się na ludziach i doskonale wie, jak do nich dotrzeć.
O poszczególnych piłkarzach też wypada cokolwiek napisać, bo to w końcu oni wykręcili ten kosmiczny wynik. Po pierwsze – Higuain. Dziś bez gola, ale z boiska schodził przy ogłuszającym aplauzie i owacjach na stojąco. Idol, postać, już mała legenda. Pod względem respektu u żywiołowych neapolitańczyków już przebił Edinsona Cavaniego, a wydaje się, że i Ezequiel Lavezzi jest zdecydowanie w jego zasięgu. Dziś nie poprawił liczb, ale grał z wielką klasą. Jak to mówią włosi: fuoriclasse. Piłkarz o umiejętnościach na poziomie światowym. No i dwa – Insigne, który nareszcie zaszył dziurę w worku z formą i ta już głupio mu się nie wymyka. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni świetny mecz w tym sezonie. Wygrana zbudowana na tragedii Milanu. Kibice zaczęli opuszczać miejsca na piętnaście minut przed końcem. Także jeśli można powiedzieć dziś coś pozytywnego o Legii, to chyba tylko, że ona z Napoli przegrała tylko 0:2.
Przed sezonem kibice Fiorentiny byli skrajnie niezadowoleni. Spodziewali się wielkich zakupów, toteż letnie mercato uznali za tragiczne. Manifestowali, wywieszali transparenty. Teraz musi być im niebywale głupio, bo Fiorentina jest pierwsza w tabeli. Dziś zaliczyli kolejną wygraną, którą w pewien sposób ustawił Kuba Błaszczykowski. Kuba, który zdaniem włoskich mediów wraca do formy z najlepszych sezonów w Dortmundzie.
Co mamy na myśli pisząc „ustawił”? Ano wdarł się w pole karne, poszedł na przebój między obrońców i wywalczył rzut karny. Czerwona kartka dla obrońcy i gol Josipa Ilicicia z jedenastu metrów błyskawicznie ustawiły mecz. Fiorentina to drużyna niepozorna, ale w dobie kryzysu Juventusu, eksperci nie mają problemów z wymienianiem ją wśród kandydatów do mistrzostwa, zaraz obok Romy i Interu. Nie ma wielkich nazwisk, ale te mniejsze grają pięknie. Borja Valero, Bernardeschi… Nawet Ciprian Tatarusanu, którego pamiętamy z dwumeczu Legii ze Steauą. Kapitalna parada przy strzale Maxiego Rodrigueza.
We Włoszech powoli krystalizuje się czołówka. I to taka, której przed sezonem nie przewidziałby nawet wróżbita Maciej.