Siedem stadionów, siedem spotkań, każde ze swoją historią. Piękna sprawa, Liga Mistrzów wróciła. Dlaczego siedem, a nie osiem? Bo o najważniejszym meczu, Manchesteru City z Juventusem, już napisaliśmy w tym miejscu. Teraz zapraszamy na podróż po pozostałych obiektach.
PSV – Manchester United. Zaczniemy od pewnego nawiązania, teoretycznie – za przeproszeniem – z dupy, ale zaraz wyjaśni się, o co nam chodzi. Pamiętacie jak Tomasz Musiał powiedział wywiadzie na Weszło, że ma problemy z oceną brutalnych fauli? Brzmi jak absurd, ale tak twierdzi. Okazuje się, że nie jest osamotniony, Włoch Nicola Rizzoli może zbić piątkę z polskim sędzią. Luke Shaw został bestialsko wręcz wycięty przez Hectora Moreno, a prowadzący mecz w Eindhoven arbiter ani nie odgwizdał jedenastki, ani nie pokazał kartki obrońcy PSV. Żadnej, nawet żółtej! Otwarte złamanie nie okazało się wystarczającym pretekstem. Włocha nawet pan Sławek by nie wybronił.
Mecz ten był zapowiadany głównie jako powrót Memphisa Depaya do Eindhoven, ale również jakoś powrót tych dwóch drużyn do najlepszej ligi świata. W Manchesterze nie czekali na to szczególnie długo, ale w mieście Phillipsa już tak – całe siedem lat. Comeback okazał się jednak bardzo udany. Holendrzy na dzień dobry ograli piłkarzy van Gaala.
Najpierw jednak blysnął Depay. Z łatwością ograł byłych kolegów z drużyny i strzelił bramkę. Co ciekawe, kibice PSV nagrodzili go owacją za ten wyczyn, pełny szacunek.
Jak na złość, wyrównał ten, którego na boisku być już nie powinno – Hector Moreno. Oczywiście mamy świadomość, że nie mogliśmy liczyć na honorowy akt dobrowolnego opuszczenia murawy, będący karą za bandyckie wejście, ale mimo wszystko – ciężko się patrzyło na to, jak Meksykanin przeżywa piękne chwile. W drugiej połowie na 2-1 podwyższył Narsingh (druga asysta Lestienne – zawodnik meczu) i United już tylko biło głową w mur.
Zaskoczenie? Tylko małe, bo w przypadku angielskich drużyn w pucharach nic już nas chyba nie zaskoczy.
*
Mecz-kuriozum obejrzeliśmy dziś natomiast w Madrycie. Końcowy wynik – 4:0 – może mylić, bo Real wygrał pewnie, zdecydowanie i zgodnie z przewidywaniami rozbił Szachtara, ale sam przebieg spotkania był po prostu dość dziwny. „Królewscy” wyszli na Bernabeu po pierwsze – zdekoncentrowani, z czego wynikało sporo kiksów (Navas, Carvajal, Benzema), a po drugie – ledwie na trzecim biegu, bez chęci wrzucenia jeszcze wyższego tempa. Ot, po prostu szybko pyknąć przeciętnych Ukraińców, podziurawić beznadziejnego Pjatowa, a potem urządzić sobie trening regeneracyjny przed nadchodzącym starciem z Granadą. To by się udało w stu procentach, gdyby nie jeden drobny szkopuł – kontuzja mięśniowa Garetha Bale’a.
Zapytacie – ci, którzy zdecydowali się na inne spotkania – jak można mieć jakieś „ale” w stosunku do drużyny, która wygrała aż czterema bramkami? Jak można zarzucać coś gościowi, którzy w dwóch meczach zdobył osiem goli? Cristiano rzeczywiście przełamał się w sposób imponujący, ale sposób, w jaki protestował po „ręce” (a raczej plecach) Srny musi budzić niesmak. Ronaldo ładuje prosto w tyły Chorwata, po czym domaga się jedenastki z taką zaciekłością, jakby przynajmniej zobaczył coś w stylu „ręki Boga” Maradony. Cristiano – strzelec dwóch karnych – wysunął się tym samym na prowadzenie w klasyfikacji najskuteczniejszych wykonawców jedenastek w Lidze Mistrzów, wyprzedził Figo i van Nistelrooya, zdobył też najwięcej hat-tricków w historii hiszpańskiego futbolu, ale – jak to mawiają – klasy nie kupisz. Pokazała to sytuacja ze Srną, która wywoła niesmak chyba nawet u najbardziej zagorzałych kibiców Realu.
Drużyna Beniteza imponująco rozpoczyna nową kampanię w Champions League, Cristiano bije rekordy strzeleckie, ale trudno nie odnieść wrażenia, że pokazali dziś ledwie kilkadziesiąt procent swoich możliwości, szczególnie przez długi okres po zejściu Bale’a. Z drugiej strony – właśnie po tym poznajemy klasowe zespoły. Nie muszą się nawet otrzeć o wyżyny swojego potencjału, by wygrać w najlepszych rozgrywkach piłkarskich na świecie.
PS Słowa uznania dla Sergio Ramosa, który zaprezentował miks Rene Higuity z Neymarem. To już prawdziwa sztuka.
*
Zlatan zagrał ze szwedzkim Molmoe, czyli drużyną, z której ruszył, by podbijać świat. Przypomniał ziomkom, jak wielkiego gościa wychowali. Bramki nie zdobył, ale zaliczył ładną asystę przy trafieniu Cavaniego. Wcześniej do bramki Szwedów trafił di Maria i w świat poszedł dość jasny, w zasadzie oczywisty sygnał: PSG ma ofensywę co się zowie. Trochę zabrakło jej może skuteczności, bo na 21 sytuacji wykorzystała tylko 2, ale rozmachu im odmówić nie można.
*
W Wolfsburgu mają duże ambicje, ale również – a raczej przede wszystkim – podstawy, by je posiadać. Za krocie sprzedali de Bruyne do Anglii, z czym naturalnie związana była masa obaw, ale jego zastępca powoli zaczyna się oswajać z rolą lidera. A że potencjał ma, w to nie wątpimy. Julian Draxler – bo o nim oczywiście mowa – dziś wpisał się listę strzelców w meczu z CSKA i zapewnił VfL miękkie lądowanie wśród najlepszych. Goście mieli okazje – ze trzy – wszak też dysponują siłą w ofensywie wartą taczkę złota, ale wpaść nie chciało. 1-0.
*
Mecz na Estadio Sanchez Pizjuan w Sevilli najkrócej można by zamknąć między dwoma słowami: pudła i karne. Co ciekawe, oba dotyczą Grzegorza Krychowiaka i spółki. Polak szans na podreperowanie dorobku strzeleckiego co prawda nie miał, ale na powodzenie w polu karnym nie mogli narzekać na pewno Kevin Gameiro i Jose Antonio Reyes. W pierwszej połowie obaj strzelali w trybuny. W drugiej ogarnął się jedynie ten pierwszy, ale tylko połowicznie, bo o ile pierwszą jedenastkę wykorzystał w sposób książkowy, o tyle po drugiej – podyktowanej dosłownie chwilę później – piłka znalazła się na poprzeczce. Potem był jeszcze jeden karny, który wykorzystał Ever Banega. Skąd się tyle tego namnożyło? Ano z nieudolności obrońców z Moenchengladbach, którzy zachowywali się jak słonie afrykańskie w składzie porcelany.
Sevilla naprawdę zagrała zaskakująco dobrze. Pewna wygrana, 3:0 na dzień dobry z Ligą Mistrzów. Kto by się spodziewał po pierwszych meczach w tym sezonie, w których na ogół męczyli się z ogórkami pokroju Levante. Inna sprawa, że Borussia Moenchengladbach też skutecznością nie grzeszy. Jak na razie w Bundeslidze uzbierała okrągłe zero.
*
Z Champions League przywitała się też Astana, a raczej przywitała ją Benfika i to dość chłodno, bo Kazachowie przegrali 0:2. Inna sprawa, że kopciuszek z ojczyzny Borata pozostawił po sobie fajne, naprawdę fajne wrażenie. Organizacja gry, ustawianie się. To, co mogli opanować do perfekcji, wyglądało bardzo dobrze, ale o przegranej zadecydowały umiejętności indywidualne. Benfica miała Nico Gaitana, a Astana nie. No i facet zrobił różnicę i razem z Kostasem Mitroglou poprowadzili drużynę do wiktorii.
*
Muslera, Sneijder, Yilmaz, a nawet Podolski. Nikt z Galaty nie podskoczył Atletico. Niby próbowali, niby coś kombinowali, ale wszystkie znaki na ziemi, niebie i gdziekolwiek indziej, wskazywały na Atleti. Łatwe kupony powchodziły, wszyscy zadowoleni. Tak samo jak Antoine Griezmann, który walnął dwie bramki.