Jeżeli polscy obrońcy przed piątkowym meczem mogą się kogoś obawiać, to właśnie jego. Piłkarz, który – na pierwszy rzut oka – nie wyróżnia się zupełnie niczym. No bo czym? Strzał jak strzał, taki, jaki w Bundeslidze ma wielu. Drybling? Przyzwoity, czasem kogoś nawinie, czasem założy siatkę, ale – umówmy się – znaleźlibyśmy od groma lepszy dryblerów. Zawrotna szybkość, niesamowita główka, przeszywające podanie? Nic z tego. Na pozór to piłkarz jak każdy inny. Taki, co zbyt wiele nie spartaczy, ale też meczu sam nie wygra. Na pozór.
Ale to on strzelił dziesięć bramek podczas dwóch mundiali, to on od wielu lat jest filarem Bayernu Monachium, to wreszcie jego, jak powiedział Jürgen Klinsmann, chciałby w swoim składzie każdy trener na świecie. A wszystko zawdzięcza swojej przedziwnej intuicji. Niewiarygodnemu instynktowi. Zupełnie niewytłumaczalnej antycypacji. Kiedy piłka odbija się w polu karnym jak gorący kartofel – to pewne, za chwilę spadnie pod nogi Müllera. Pomocnik posyła bombę z trzydziestu metrów a bramkarz wypluwa strzał przed siebie – proste, że jako pierwszy do piłki dobiega właśnie Müller. Mozolnie budowany atak pozycyjny, podanie za podaniem, obrońcy krótko trzymają napastników – tak, tak, już wiecie, co się za moment wydarzy.
Müller nagle, jak gdyby nigdy nic, staje oko w oko z bramkarzem.
Największa zagadka współczesnego futbolu. Gdyby o wartości piłkarza decydowały jedynie wrażenia artystyczne – Müller pałętałby się właśnie gdzieś po zapleczu Bundesligi. Wygląda, jakby nie umiał. A on umie. I to jak. Skuteczny do bólu. Geniusz, od którego odbija się piłka. Magik, który z futbolówką przy nodze wygląda pokracznie, jakby biegał po kartoflisku w gminie Piekoszów. Jeden z najlepszych napastników świata, przy którego kompilacji najładniejszych bramek kompleksów mogą nie mieć niektórzy polscy ligowcy. Każdy z nas miał na swoim podwórku gościa, który walił z czuba. Z jednej strony był wyszydzany, bo na widok jego gry nie piszczały koleżanki z klasy, z drugiej – podziwiany, bo koniec końców to on pakował najwięcej bramek i ratował honor w meczach międzyosiedlowych o oranżadę. Idziemy o zakład, że na jednym z bawarskich podwórek takim gościem był Müller.
Nie bez powodu przez niemiecki tygodnik „Die Zeit” został nazwany Goofym z krzywymi nogami.
SYNU, PATRZ NA MÜLLERA!
Z pokraczności 26-latka nabija się nawet sztab trenerski Bayernu: – Nikt nie wie, co Thomas zrobi na boisku. Mam wrażenie, że nawet on sam – to słowa Hermanna Gerlanda, jednego z asystentów Pepa Guardioli. Ale Müller zdaje sobie sprawę, że – delikatnie ujmując – są na świecie piłkarze, którzy grają z nieco większą gracją i zachowuje do siebie zdrowy dystans: – Rzadko widuję piłkarzy, którzy grają tak komicznie, jak ja – przyznaje z uśmiechem na ustach. – Niektóre moje zagrania są dla mnie tak zaskakujące, że sam sobie mówię: o nie, bez przygotowania nie dałbym rady tego powtórzyć.
Piłka zawsze spada pod jego nogi – zupełnie, jakby zainstalował w niej magnes i był jedynym piłkarzem na boisku biegającym we wkrętach. Doskonale wie, w której strefie się znaleźć. Czyta grę jak wytrawny szachista. Na dziesięć podań do przodu. Pojawia się zawsze tam, gdzie nagle powstaje luka. Gdyby Tomasz Hajto przeprowadzał analizę jego gry, padłby rekord Guinnessa w użyciu słowa antizipieren na minutę. Właśnie tym zachwycił Pepa Guardiolę. Instynktem, który czyni go jednym z najlepszych piłkarzy ofensywnych XXI wieku. Jedynym w swoim rodzaju.
Jego boiskowa rola nie ogranicza się do poruszania się w przestrzeniach, które szkoleniowiec skrupulatnie wyrysował przed meczem na tablicy. O tym, jak ciężko określić pozycję Müllera, niech świadczy fakt, ile ten ma wariantów odpowiedzi na pytanie, pozornie totalnie błahe, które zaskakująco często pojawia się w wywiadach z jego udziałem.
– Thomas, tak właściwie to na jakiej ty grasz pozycji?
Najczęściej padają trzy dość niestandardowe odpowiedzi:
– Der Überrascher. Nieprzewidywalny.
– Der Raumdeuter. Badacz przestrzeni.
– Offensiv-Allrounder. Wszechstronnie ofensywny.
Nieprzewidywalny, bo niby biegnie jakby miał się za chwilę połamać, a jedną klepką potrafi minąć całą obronę. Badacz przestrzeni, bo jest zawsze tam, gdzie pojawi się najmniejsza luka. Wszechstronnie ofensywny, bo może grać praktycznie wszędzie. Na obu skrzydłach, na szpicy, jako podwieszony napastnik, a nawet i w środku pomocy, gdzie przez pewien czas wystawiał go Pep Guardiola.
– Jeśli miałbym syna, pokazałbym mu Müllera i powiedział, że z niego trzeba brać przykład. Wszyscy zachwycają się trikami, sztuczkami technicznymi. Ale to nie jest futbol. Futbol to jest to, co robi Thomas Müller. Jestem jego fanem od pierwszego meczu, w którym go zobaczyłem – wbrew pozorom to nie pean wygłoszony przez kolegę z ławki, ale wypowiedź samego Thierry’ego Henry’ego na konferencji prasowej przed meczem gwiazd MLS z drużyną mistrza Niemiec. Francuz, jeden z najlepszych napastników w historii futbolu, jest oczarowany postacią Thomasa Müllera. – Synu, nie dasz rady skopiować tego, co robią Messi czy Ronaldo. To szaleńcy. Patrz na Müllera!
THOMAS, TO NAPRAWDĘ NIE JEST ŚMIESZNE!
Może i syn Henry’ego nie jest w stanie skopiować Ronaldo, ale Müller…
Z Müllerem na treningu nie da się nudzić, a powyższe wideo jest tego najlepszym przykładem. To totalne zaprzeczenie stereotypu współczesnego piłkarza-profesjonalisty, który przez dwadzieścia cztery godziny na dobę jest skoncentrowany tylko na futbolu i gdyby przesączyć jego medialne wypowiedzi przez filtr, który nie przepuszcza banału, nie zostałoby nam zupełnie nic. A Müller? Müller jest inny, zupełnie inny. Swojski, normalny. W rozmowach z mediami zachowuje się jak członek mitycznej Bandy Świrów przed kamerą KoronaTV, a nie gość, który miesięcznie zarabia równowartość kilku mercedesów. Wyuczone formułki czy frazesy podsunięte przez speców od pijaru? Tego nie usłyszymy z jego ust. Kiedy ten człowiek jest przy mikrofonie, nie masz pojęcia, co się wydarzy. – Wyjątkowo strzeliłem tak, jak chciałem – to wypowiedź po jednej z bramek. Niemiec potrafi także umiejętnie wbić szpilkę: – Nasze zajęcia stoją na bardzo wysokim poziomie i często trudniej jest pokonać zespół złożony z graczy Bayernu podczas treningu aniżeli wygrać mecz Bundesligi.
Nieprzewidywalny, zupełnie jak na boisku.
Kiedy widzi kamerę, staje się świrem. No bo jak nazwać człowieka, który zabiera dziennikarzowi mikrofon, kiedy ten przeprowadza wywiad z Mario Götze na finiszu sezonu 2013/14 i pyta swojego kolegę: „Jak to jest zdobyć mistrzostwo we właściwej koszulce?”. Innym razem wkręcił Francka Ribery’ego – kiedy ten po jednym z meczów przechodził przez strefę mieszaną, Müller, udzielając wywiadu, zatrzymał go i wyznał reporterowi:
– A to najgorszy piłkarz dzisiejszego meczu. Był fatalny.
– Jak to fatalny? Co konkretnie zrobił źle? – dziennikarz ciągnął za język.
– Wszystko. Tracił każdą piłkę, był nieobecny w ofensywie. Bardzo nam dziś zaszkodził. Jeszcze dużo pracy przed nim.
I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że Ribery wykreował w tym meczu wszystkie trzy akcje bramkowe i został okrzyknięty MVP spotkania.
Idźmy dalej. Strefa mieszana po finale mistrzostw świata na Maracanie. Bastian Schweinsteiger cierpliwie odpowiada na pytania kolumbijskiej reporterki, kiedy do rozmowy włącza się Müller, twierdząc, że nie zna angielskiego – mimo że zwykle bez problemu udziela wywiadów w tym języku – posługuje się za to wyłącznie… bawarskim. Dziennikarka gratuluje po angielsku złotemu medaliście mundialu i pyta o złotego buta, którego nie udało się zdobyć. Będący w euforycznym stanie Niemiec wykrzyczał do mikrofonu coś, w wolnym tłumaczeniu brzmi mniej więcej tak: Nie interesuje mnie to gówno! Jesteśmy mistrzami świata!!! Wsadźcie sobie w dupę tego złotego buta!!!
Mocno zdziwiony Schweinsteiger, poproszony o przetłumaczenie z bawarskiego, przytomnie wybrnął z sytuacji: – Powiedział, że wyglądasz świetnie. A poza tym jest bardzo szczęśliwy z naszego sukcesu.
Müller to dla dziennikarza chodząca gwarancja dobrego materiału. Kompletnie nie wiadomo, w którą stronę pójdzie rozmowa. Kiedy był gościem prestiżowego programu Audi Star Talk, prowadzący pokazał niemieckiemu piłkarzowi video z wypowiedzią Hermanna Gerlanda, który z poważną miną stwierdził, że gada więcej niż komentatorzy stacji Sport1. Reakcja Müllera? Bez problemu zgodził się na to, żeby w studiu skomentować ad hoc fragment meczu. I – trzeba przyznać – zrobił to o wiele lepiej niż przysłowiowy Jacek Jońca.
Z drugiej strony, Müller może okazać się prawdziwym przekleństwem reportera. Każda wpadka dziennikarza to dla niego – nomen omen – woda na młyn (Müller po niemiecku znaczy nic innego jak „młynarz”). Potrafi sprytnie uszczypać pytającego. Tak jak na konferencji przed finałem mistrzostw świata, kiedy jeden z niemieckich dziennikarzy nieco odleciał podczas zadawania pytania:
– Argentyna ma papieża Franciszka, który pomaga z góry i boga futbolu, Leo Messiego, który będzie działał na placu gry. Jakie ziemskie siły leżą po waszej stronie?
– Nie widzę osoby, która zadała to pytanie, ale jak mniemam pracuje ona dla RTL-u? – zripostował po nie pierwszym weRTLose Frage (bezwartościowym pytaniu), zadanym podczas turnieju przez dziennikarza wiodącej niemieckiej stacji, notabene nie kojarzonej ze zbyt ambitnymi treściami.
Müller o swoich medialnych wypowiedziach: – Kiedy zaczynałem udzielać pierwszych wywiadów, jeden z ekspertów telewizyjnych przed wejściem na wizję dał mi radę: traktuj rozmówcę jak swojego kumpla. I tak też robię. Wywiad to tylko gierka pomiędzy reporterem a piłkarzem. Gierka, z której obie strony mogą wyjść zwycięsko. Jasne, jako piłkarz Bayernu mam nieco łatwiej. Zwykle wygrywamy, więc w rozmowach pojawiają się raczej pozytywne tematy (śmiech). Nie próbuję od razu urywać rozmowy, ale staram się czerpać z niej przyjemność.
Niekiedy jest to przyjemność tylko jednostronna, a najlepiej przekonał się o tym pewnego razu Hermann Gerland, który zawoził Müllera na badanie. Samochód osobowy, w środku dwie osoby, trzy godziny jazdy w jedną stronę. Sytuacja, w której dwie osoby mogą się lepiej poznać. Po powrocie Gerland był styrany jak koń po westernie. Snuł się bezwiednie po budynku klubowym – a zwykle to wulkan energii – jakby przebiegł właśnie maraton. Kiedy ktoś podchodził i pytał, co się stało, odpowiadał zrezygnowany: – To pieprzone Radio Müller! Jak z nim jedziesz nie potrzebujesz żadnego radia! Od tamtej pory 26-letni zawodnik Bayernu zyskał w szatni nową ksywkę: Radio Müller.
Ale to nie tak, że to tylko Hermann Gerland – odkrywca talentu Müllera – dogryza swojemu podopiecznemu. Zawodnik Bayernu, który regularnie się mu odwdzięcza, rozbawił piłkarskie Niemcy tym, jak imitował swojego trenera, mówiącego w dość specyficzny sposób.
Ofiarą gadatliwości Niemca padł również Dante. To oczywiste, że Brazylijczyk nie miał po mundialu lekkiego powrotu do bawarskiej szatni. Ze strony niemieckich kolegów spotkały go standardowe docinki, ale Müller kręcił z niego bekę przy każdej możliwej okazji. Do tego stopnia, że Dante… pół roku po pamiętnym meczu w Belo Horizonte wyżalił się niemieckim mediom, że nie daje rady. – Do Thomasa, który najbardziej nie daje mi spokoju, powiedziałem: Nie rób ze mnie żartów, to naprawdę nie jest śmieszne. To dla mnie o wiele bardziej poważna sprawa, niż możesz sobie wyobrazić. Możemy robić sobie jaja ze wszystkiego, ale nie z tego.
Idźmy dalej. Zapytany o Christopha Kramera, który podczas finałowego meczu mundialu przez kwadrans grał z wstrząśnieniem mózgu (potem przyznał, że nic z tego czasu nie pamięta), Müller powiedział z poważną miną: – Podchodzi do mnie i pyta: ej, to jest finał? Potem zaczął na mnie wołać: Gerd, Gerd!
BEZ TATUAŻY I LANSU, ZA TO Z ROLĄ W FILMIE
Paparazzi BILD-a potrafili jeździć za Müllerem choćby po to, żeby zrobić zdjęcia jak otrzymuje mandat od policjantów. Dziennikarze dotarli do architekta, który stworzył plany nowego domu reprezentanta Niemiec. A jeśli już padł temat BILD-a, warto wspomnieć, że z czołowym niemieckim tabloidem Müller ma specyficzne relacje. Po jednym z krytycznych tekstów zadzwonił do dziennikarza BILD-a, przedstawił się jako Wolfgang Niersbach (czyli jako prezes Niemieckiego Związku Piłki Nożnej) i zapytał: – Redaktorze, więc mówi pan, że wszystko u pana w porządku?
Zapotrzebowanie na newsy o narodowym ulubieńcu jest ogromne. Niemieccy kibice zapytani o to, z którym piłkarzem manszaftu chcieliby dzielić hotelowy pokój, w większości wskazali nazwisko Müllera.
Müller rozkochał w sobie Niemców. Ale mimo zawrotnej kariery, niesamowitej popularności i ogromnych pieniędzy, nie odwaliła mu sodówka. Swoją rodzinną wioskę – 2500 tysięczne Pähl – odwiedza co najmniej raz w miesiącu. To właśnie stamtąd zrobił pierwszy krok do wielkiej kariery. Z miejsca idealnego raczej na spokojną starość, a nie sen o bramkach w Champions League. Z miejsca, z którego mało kto wyjeżdża i do którego prawie nikt nie wraca. Tym bardziej ogarniętym udaje się załapać na studia w Monachium, tym mniej zostaje praca na roli albo w lokalnym sektorze usług. Wiele jest na świecie wiosek, w których stężenie ambitnych osób na metr kwadratowy można zacząć liczyć dopiero po wstawieniu kilku zer po przecinku. Takie też jest Pähl. Ale uchował się tam jeden dzieciak, który wyraźnie zawyżył tę statystykę.
Dziś Müller to lokalna duma. Człowiek, z którym identyfikuje się każdy mieszkaniec Pähl. – Thomas jest jednym z nas. Kiedy przyjeżdża, nie jest supergwiazdą z wielkiego Bayernu, ale Thomasem, którego wszyscy znają od zawsze – opowiadał w programie Audi Star Talk jeden z sąsiadów państwa Müller. Program ten oglądało całe Pähl. Dziennikarze stacji postanowili zrobić niespodziankę swojemu gościowi i zaprosili do studia kilku mieszkańców miasteczka z Górnej Bawarii. Od nauczycielki z podstawówki, przez lokalnego mechanika, aż do sklepowej, która opowiadała, że w dzieciństwie najchętniej kupował słodycze i komiksy. – Ludzie mnie tu znają i ja ich znam. Zamiast autografów czy zdjęć wolą po prostu normalnie ze mną pogadać – przyznaje Thomas, a za dowód jego naturalności niech posłuży wywiad po jednym z meczów mistrzostw świata, w którym… pozdrowił swoich dziadków. Zupełnie jak uczestnik Familiady.
Müller rozkochał w sobie tłumy też z innego powodu: nie podążył drogą stereotypowej gwiazdy futbolu. Nie wygląda jak typowy piłkarz z plakatów Bravo Sport. Całe życie chodzi w jednej fryzurze, na jego ciele próżno szukać wymyślnych tatuaży. Nawet o sylwetkę nieszczególnie dba. Nie kupił sobie dwóch Ferrari, trzech Porsche i pięciu Mercedesów. Od koni mechanicznych wolał… te żywe. W swojej stadninie ma ich aż trzydzieści. Jeździectwo to pasja jego żony, którą poznał w wieku 17 lat. Po trzech latach byli już małżeństwem. Szybka stabilizacja pokazuje, jakim chłopakiem jest Müller. Wyjścia na imprezę czy lansowanie się po galeriach handlowych – nic z tego. Wybiera raczej domowe zacisze, film, konsolę, grę w golfa. Konno nie jeździ. W końcu, jak sam przyznaje, ryzyko jest zbyt duże. – Zarówno dla mnie, jak i dla konia – śmieje się.
Wraz ze swoją małżonką chętnie udzielają się w mediach. Nie robi tajemnicy z tego, że na głowie Lisy jest 100% obowiązków. – Skończysz 35 lat i wszystko się zmieni – zarzeka się Lisa. – To ty tak sądzisz – odgryza się.
Narodowa emfaza przekłada się na kontrakty reklamowe. I tak Müller stał się twarzą takich marek jak Adidas, Refe, Bifi, Gillete, Volkswagen czy Weber. – Müller stał się w ostatnich latach największą marką w niemieckiej piłce nożnej – mówi w rozmowie z BILD-em Peter Rohlmann, ekspert do spraw marketingu sportowego. – Nazwisko Müller było w Niemczech przez długie lata zarezerwowane wyłącznie dla Gerda Müllera. Większość społeczeństwa dorastała za jego czasów i ma w pamięci jego gole podczas mundiali. Thomasowi udało się zepchnąć Gerda z piedestału. Kiedy ludzie słyszą nazwisko Müller, myślą o Thomasie. To niesamowite. O współpracy z Weberem, producentem grilli ogrodowych, Müller żartuje w swoim stylu: – Co piłka nożna ma wspólnego z grillowaniem? Na boisku i podczas grillowania, jeśli zbyt późno podasz, to masz spalony. Liczy się wiec odpowiedni czas i miejsce.
Niecodziennie umiejętności i nieszablonowe poczucie humoru nie idą jednak w parze z… bardzo przeciętnym nazwiskiem. Müller to najpopularniejsze niemieckie nazwisko – nosi je około dwóch procent Niemców. Coś jak polski Kowalski. A to piłkarzowi Bayernu stworzyło okazję do… sprawdzenia się na dużym ekranie. Wystąpił on bowiem w filmie dokumentalnym „Wer ist Thomas Müller?” (Kim jest Thomas Müller?), którego autor wziął pod lupę życie statystycznego Niemca.
A ZACZĘŁO SIĘ OD DUETU Z DANIELEM SIKORSKIM
Müller od zawsze kochał rywalizację. Już jako czterolatek pałętał się pod nogami w lokalnym klubie. I to nie pośród rówieśników, ale… dwunastolatków. Jeśli wierzyć opowieściom jego kuzyna – dawał radę. Thomas zawsze grał ze starszymi. Po sześciu latach jako gwiazda lokalnej drużyny juniorów strzelił w jednym sezonie 120 bramek. Skauci Bayernu, doskonale wiedzący o wszystkim, co dzieje się w piłkarskiej okolicy, nie mogli przegapić takiej perełki. Kiedy zawitali do Pähl, już nie było odwrotu. Thomas w wieku 10 lat został piłkarzem monachijskiej szkółki.
Wszyscy podkreślają, że Müller, grając w juniorach, przerastał wszystkich o głowę. Nie chodzi o wzrost czy umiejętności, ale o mentalność. – Kiedy miałem gorszy dzień albo nie czułem zaufania trenera, moja forma drastycznie spadała. Thomas zawsze grał tak samo – opowiada Timo Heinze, kapitan ówczesnej drużyny juniorskiej Bayernu, który – mimo że umiejętności miał porównywalne – nie zaistniał w poważnym futbolu. Luis van Gaal przyznał, że nie miał wątpliwości, kiedy włączał Thomasa do kadry pierwszego zespołu. Młody chłopak ujął go tym, że jako jeden z nielicznych miał świadomość tego, jaka szansa przed nim stoi i jakie konsekwencje będzie mieć najmniejszy wybryk.
13 maj 2009. Bayern Monachium II podejmuje na własnym stadionie drużynę SV Wacker Burghausen. Na trybunach dość przaśna atmosfera, 1400 widzów – w końcu to tylko 3. Bundesliga. Większość kibiców niby ogląda mecz, ale kątem oka patrzy na Thomasa Müllera – młodego napastnika, który już zalicza ogony w pierwszej drużynie. Ale to nie chudy junior był tego dnia największym bohaterem, lecz strzelec dwóch bramek, Daniel Sikorski. Tak, ten Daniel Sikorski. Napastnik, który w polskiej ekstraklasie bił rekord minut bez strzelonej bramki. Müller tworzył z nim duet napastników przez cały sezon. To był ostatni mecz „Raumdeutera” w zespole rezerw.
Wystarczyło dziesięć miesięcy w pierwszym zespole, żeby Müller zadebiutował w reprezentacji. I nieco ponad rok, żeby został królem strzelców mistrzostw świata. Zawrotne tempo. Od duetu z najgorszym napastnikiem ostatniej dekady w polskiej lidze aż po bycie na ustach całego świata. W niewiele ponad dwanaście miesięcy. Ale po kolei. O tym debiucie – choć 20-letni wówczas zawodnik na boisku prochu nie wymyślił – mówiło się na całym świecie. 3. marca 2010, mecz Niemcy – Argentyna. Żółtodziób z Bayernu zostaje zmieniony po 67 minutach. Z racji, że to był jego pierwszy mecz, oddelegowano go na konferencję prasową. Przebrany w reprezentacyjny dres młokos tuż po meczu zajął miejsce w sali konferencyjnej i czekał, aż zostanie rozjechany przez dziennikarzy. Do sali wpadł Diego Maradona i… nie rozpoznał gościa, którego przez ponad godzinę oglądał na boisku.
Zaraz, zaraz, od kiedy na pomeczowe konferencje zaprasza się chłopców od podawania piłek? To jakaś zorganizowana akcja? Dlaczego ochrona go wpuściła? A może to jakiś praktykant? O, wiem, pewnie przyszedł tu wyżebrać dychę na kebsa! – mniej więcej coś takiego zdawał się myśleć skonsternowany Diego, który niepewnie zajął miejsce za konferencyjnym stołem, żeby po kilku sekundach ostentacyjnie wyjść z pomieszczenia dla mediów.
Wrócił dopiero po kilku chwilach, po tym jak ktoś zaufany podszeptał mu, że młodziak, obok którego siedział, faktycznie biegał po boisku.– Nie wiedziałem, że ten chłopiec jest piłkarzem. Zwykle na tym miejscu siedzą selekcjonerzy – tłumaczył się Maradona. Po następnym spotkaniu „Boski Diego” już doskonale wiedział, kim jest ów patyczkowaty młodzieniec. Po tym jak ten wpakował Argentynie bramkę na 1:0 w ćwierćfinale mistrzostw świata w 2010 roku, już nie był chłopcem do podawania piłek. Na drugi dzień argentyńska gazeta „Ole” wyśmiała swojego selekcjonera z okładki: „Diego, ten chłopak nazywa się Müller!”. Cztery lata później, po trzech golach Niemca przeciwko Portugalii, Maradona publicznie chwalił swojego oprawcę: – Może i nie ma zbyt wielkich mięśni, ale sam dał radę powalić na ziemie jedenastu Portugalczyków.
Już na wejściu do drużyny narodowej 20-letni wówczas Thomas dostał na barki, a raczej na plecy, niezły balast. Numer 13. Numer, który w niemieckiej reprezentacji nosił największy z największych, Bomber der Nation, Gerd Müller. A tuż przed erą Thomasa inny wielki – Michael Ballack. Wystarczyły cztery miesiące, żeby „trzynastka” nie kojarzyła się już wyłącznie z legendami niemieckiej piłki, po których młokos z Bawarii odziedziczył numer. – Czułem się jak na rauszu. Kompletnie nie miałem pojęcia, co się ze mną dzieje – to wbrew pozorom nie podsumowanie sobotniej imprezy, ale próba opisu stanu, w którym znajdował się król strzelców mistrzostw świata 2010. Pięć bramek strzelonych podczas najważniejszej imprezy piłkarskiej na świecie sprawiły, że nieznany dotąd chłopak zagościł w świadomości całego futbolowego świata.
No właśnie, mundial. Cztery lata później Niemiec powtórzył swój wyczyn. Łącznie daje mu to niebywałe statystyki. 13 meczów, 10 bramek, 6 asyst. I ledwie 26 lat na karku. Jeśli utrzyma formę, ma wszystko, żeby stać się najlepszym strzelcem w historii mistrzostw świata. Jeśli utrzyma formę i – rzecz jasna – ominą go kontuzję. Póki co ma wytrzymałość starego, dobrego mercedesa. Mimo sześciu lat gry na najwyższym poziomie, meczów co trzy dni, nigdy nie pauzował więcej niż dwa tygodnie. Nie dał mu rady nawet brazylijski lalkarz voodoo, który przed półfinałowym meczem ostatniego mundialu przygotował specjalny zestaw uroków na najlepszego strzelca manszaftu. Zero kontuzji, a przebieg całkiem spory. Müller się nie oszczędza – podczas poprzedniego mundialu, oprócz tego, że zdobył pięć bramek, wyróżnił się także w innej statystyce. Podczas wszystkich meczów przebiegł łącznie dokładnie 83 957 metrów. Prawie 84 kilometry. Dwa maratony. Nikt wówczas nie pokonał większego dystansu. To ciekawie koresponduje z wypowiedzią Niemca, który stwierdził, że jedyne, czego nienawidzi w futbolu, to… bieganie. Powrót do defensywy przy stanie 4:0 to dla piłkarza Bayernu prawdziwa katorga.
Müller już jest w dziesiątce najlepszych strzelców mistrzostw świata. Przed nim co najmniej dwa mundiale. Przy dobrych wiatrach – może nawet trzy. Wystarczy mu jeden gol, żeby wyrównać dorobek Jürgena Klinsmanna. Cztery trafienia – będzie miał na koncie tyle bramek, co Gerd Müller. Wreszcie – 6 goli i wskakuje na czoło klasyfikacji ex aequo ze swoim rodakiem, Miroslavem Klose.
Za trzy lata, podczas mundialu w Rosji, będzie w teoretycznie najlepszym wieku dla piłkarza. 6 bramek, czemu nie? O swoim dorobku strzeleckim, jak o wszystkim, wypowiada się z przymrużeniem oka: – Od czasu do czasu coś spadnie mi na nogę. Ale nie jestem w żadnym stopniu szczególny. Po prostu trenuję jak obłąkany.
Cały Müller.
JAKUB BIAŁEK
Fot. FotoPyK