Topię się. Płynący obok ludzie tego nie widzą, ponieważ są maksymalnie zajęci sobą. Ja nie jestem w stanie krzyczeć, bo nabieram do ust coraz więcej wody, jeszcze próbuję rozpaczliwie walczyć o pozostanie na powierzchni, ale moje desperackie ruchy rękami tylko opóźniają to, co nieuniknione, czyli śmierć. W końcu bezsilnie opadam na dno, w wypożyczonej za 100 zł piance, wartej co najmniej osiem razy tyle.
Taką wizję miałem w głowie kilka dni przed swoim pierwszym triathlonem. Nie jestem specjalnie dobrym pływakiem, za to bywam wybitnym panikarzem, dlatego nie byłem w stanie się jej pozbyć. Co więcej – kiedy dojechałem na miejsce, w którym miała się odbyć nazajutrz białostocka impreza, ciśnienie skoczyło mi jeszcze wyżej. Dlaczego? Wyjaśniam: w triathlonie olimpijskim masz do przepłynięcia 1,5 km na otwartym akwenie. W przypadku niedzielnych zawodów oznaczało to dwie pętle po 750 m. Optycznie wyglądało to jednak na o wiele dłuższy dystans.
– Kurwa, nie ma szans, żebym ja to przepłynął w 40 minut. Jak zmieszczę się w godzinę, to będzie super – mówiłem do swojego trenera, będącego jednocześnie organizatorem zawodów. On tylko uśmiechał się pod nosem. I dla rozluźnienia tuż przed startem przedstawił mi „taktykę” na wyścig:
– Pamiętaj – najpierw płyniesz, potem jedziesz na rowerze, a na końcu biegniesz.
Haha, strasznie się uśmiałem.
Do startu pozostają dwie godziny. Jestem w strefie zmian, w której zostawia się rower oraz wszystkie pozostałe akcesoria, potrzebne do pedałowania i biegania, czyli buty, koszulki, żele, batony itd. Wokół mnie sami wyżyłowani kolesie, wyglądający na doświadczonych triathlonistów. Myślę sobie, że jak ja wyjdę z wody, to oni będą już po ładnych kilku kilometrach roweru.
Jakiś czas później wbiegam z wody po kolarkę. Okazuje się, że wszystkie bicykle obok… jeszcze stoją. Jak to możliwe? Nie mam pojęcia, pytam gościa obok, która godzina. Facet odpowiada, że 12.30.
O kurka, to znaczy, że przepłynąłem olimpijski dystans w niespełna pół godziny, a więc kilkanaście minut szybciej, niż zakładałem! Uśmiecham się szeroko i dostaje energetycznego speeda. Już wiem, że na rowerze też sobie dam radę.
Jakim cudem nie utonąłem w wodzie? Sam nie wiem, ale powiem wam, że to dziwaczne wrażenie, gdy dwieście osób wskakuje do niej w jednej chwili. Ustawiłem się w środku stawki, z początku byłem więc w samym centrum zamieszania. Wiązało się to z tym, że oberwałem od kogoś z tyłu ręką w nogę, ale też nie było żadnych drastycznych historii, o których opowiadał mi kiedyś kumpel- dziennikarz.
– W debiucie dostałem taki strzał nogą w ryj, że pękła mi warga. Z nerwów przeszedłem na żabkę – mówił, a ja, jak na panikarza przystało, wyobrażałem sobie oczywiście, że uderzają mnie stopą w łeb tak niefortunnie, iż tracę przytomność i tonę.
W niedzielę obeszło się bez takich hardcorowych scen. Podczas pływania najbardziej stresowały mnie… glony, które co i raz zahaczały o kolana i uda. Ktoś z moją wyobraźnią naturalnie ciągle myśli o tym, że zaplącze się w to zielone cholerstwo tak mocno, iż pójdzie na dno.
Nic takiego nie miało miejsca, generalnie płynęło się dosyć komfortowo, między innymi dzięki piance, która trzyma ciepło ciała i pozwala ci się nieco „unosić” nad taflą. Ważne są też dobre okulary, ja kupiłem sobie jakiś czas temu triathlonowe Huuba za 119 zł i muszę powiedzieć, że jestem z nich zadowolony. Nie dość, że mają szeroki kąt widzenia, to jeszcze szybki praktycznie nie parują. Człowiek cały czas widzi co się dzieje wokół, co oczywiście nie przeszkodziło mi w tym, żeby kilka razy zgubić drogę, czytaj popłynąć za bardzo w bok. Otwarty akwen to nie basen, tutaj nie ma prostej linii na dnie, dlatego człowiekowi zdarza się zrobić dodatkowe metry, niestety.
Na treningach jeździłem 40 km w 1 h i 30 minut. Utrzymywałem tempo 26/7 km/h i za cholerę nie mogłem przyspieszyć.
– Na zawodach pójdzie ci lepiej, adrenalina robi swoje – mówił trener.
Podbudowany tym faktem uznałem, że pewnie przejadę wspomniany dystans w 1 h i 25 minut. I wiecie co? Nie udało się, ponieważ… zrobiłem to sporo szybciej, w 1 h i 18 minut. Zapieprzałem tempem o jakim wcześniej nie śniłem, teraz uważam, że była to wypadkowa emocji, dobrego przygotowania, a także fajnej, płaskiej trasy, która zdecydowanie sprzyjała debiutantom. Swoje mógł też zrobić fakt, że kilka metrów przede mną cały czas jechała atrakcyjna dziewczyna po trzydziestce, za nic nie chciałem zrezygnować z widoku jej zgrabnego, wysportowanego ciała, dlatego musiałem trzymać odpowiednie tempo 🙂
Po zejściu z roweru przyszedł czas na 10 km biegu. Jako dosyć doświadczony jogger (maraton: 3:26, połówka: 1:33) zakładałem, że pokonam ten odcinek w 45-46 minut. I rzeczywiście tak się stało, choć na trasie miałem niespodziewane problemy. Wiązały się z tym, że biegłem w spodenkach kolarskich, których nie zmieniałem po jeździe na rowerze ze względu na to, żeby nie tracić czasu. I tak jak na treningach nie było z nimi problemu, tak w Białymstoku zaczęły mi co chwila… spadać z dupy. Szczególnie irytujące było to na ostatnim kilometrze, na którym musiałem niemalże cały czas trzymać je dłonią, co by nie zostać na trasie w samych gaciach 🙂
Ostatecznie udało się zaliczyć debiut w 2:40, co było absolutnym spełnieniem moich marzeń – przed startem śniłem o wyniku w okolicy 2:55-58. Na mecie sprawdziły się słowa trenera, który mówił wcześniej, że triathlon olimpijski jest… mniej męczący niż półmaraton. Wydawało mi się to niemożliwe, ale teraz mogę się tylko zgodzić z jego słowami. 21 km i 95 m biegu w szybkim tempie wycisną z ciebie więcej niż 1,5 km pływania, 40 roweru i 10 joggingu, taka jest prawda. Wynika to głównie z tego, że w triathlonie przy każdej dyscyplinie pracują inne mięśnie, więc na olimpijce nie zdążysz się porządnie zmęczyć, oczywiście o ile jesteś dobrze przygotowany.
Ja byłem – biegam od lat, a od początku maja chadzam na basen 2x w tygodniu, 2-3 razy w tygodniu jeździłem też na rowerze, zaczynając od 40 km, a pod koniec robiąc już nawet około 70 (nad odległościami czuwał trener). W ćwiczeniach ważne są też tzw. zakładki, czyli zajęcia podczas których OD RAZU po zejściu z kolarki biegasz. W ten sposób przygotowujesz mięśnie nóg na to, co czeka je w trakcie zawodów. Ale to już temat na inny tekst, nie zamierzam was tu zanudzać szczegółami. Zamiast tego gorąco zachęcam do spróbowania triathlonu, szczególnie tych, którzy są już nieco znudzeni monotonią biegowego treningu. Pływanie i kolarstwo wprowadzą do niego dużo radości, możecie być tego pewni.