Chyba u każdego wyglądało to mniej więcej podobnie. Kto miał szczęście wychowywać się z ojcem, ten doskonale pamięta pierwsze mecze. Najpierw na ekranie telewizora, potem przed blokiem czy domem, balonowatą piłką, i tak sporo za ciężką jak na możliwości kilkuletniego dzieciaka. Wreszcie na stadionie, z szalikiem w ręku. Z kiełbasą z grilla i bułą, przez co utłuszczone mogło być całe ubranie, ale nie święte barwy, które dopiero co włożył nam na szyję.
To właśnie on jechał pół miasta po pracy, żeby kupić wejściówki na hitowe mecze. On brał “na barana”, gdy w tłumie świętujących ludzi nie było widać piłkarzy zatopionych gdzieś między kibicami. To on wybierał pierwsze korki czy raczej korkotrampki. Czarne z niebieskimi lub czerwonymi wstawkami, z tą gumowatą podeszwą i materiałowym wierzchem. Co drugi z nas takie miał, żeby kilka lat później poginać już w firmowych, błyszczących, z plastikowymi korkami. Na plecach Ronaldo albo Zidane, jeśli ojciec wolał futbol w skali globalnej. Citko i Trzeciak – jeśli bliższa była mu skala lokalna.
To on kilkanaście miesięcy później zapisał do klubu. On zawoził na każdy trening, oglądał i recenzował każde zagranie. Często surowiej niż trener, z pewnością surowiej niż zawsze zachwycona mama. Trzymał kciuki, wkurzał się na wiecznie niesprawiedliwych sędziów, cieszył po wszystkich zwycięstwach, smucił po porażkach. Był w stanie wziąć dzień na żądanie albo urlop w pracy, byle dojechać na zabitą dechami wieś, gdzie akurat rozgrywany był mecz dwunastolatków.
Niektórzy z nas zostali razem z ojcami przed telewizorami, oglądając wspólnie kolejne mecze, chłonąć wszystkie mistrzowskie turnieje i oczywiście mecze reprezentacji. Wspólna radość po meczu z Norwegią, gdy wreszcie, po tylu latach, zakwalifikowaliśmy się na Mistrzostwa Świata. Wspólny smutek, gdy po raz kolejny daliśmy ciała na turnieju. Wspólna wściekłość na przeklętego łysola, który musiał akurat gwizdnąć faul na Austriaku.
Inni zostali na murawach, a ich ojcowie stawali się pierwszymi menedżerami. Prowadzili kariery, przepisywali do lepszych piłkarsko szkółek, obserwowali rozwój. Wreszcie dogadywali pierwsze umowy z “prawdziwymi” menedżerami, zbierając jednocześnie wszystkie gazetowe wycinki na temat swojego utalentowanego syna.
Jeszcze inni zostali razem z nami na trybunach, płynnie przechodząc z sektora piknikowego na ten bardziej fanatyczny. Ha, wielu pewnie na pierwszy wyjazd pojechało właśnie z ojcem, pierwszy raz poczuło “smak” gazu pieprzowego na rodzinnej “wycieczce za miasto”.
Jakąkolwiek drogę przeszliśmy – w większości z nas to właśnie ojcowie zaszczepili bakcyl futbolu. To właśnie dzięki nim dziś czujemy pustkę w środku, bo już nie możemy się doczekać Ekstraklasy. Albo trzeciej ligi. Albo La Ligi. Bez różnicy, przecież piłkarskie emocje nie znają pojęcia “niższej ligi”. To właśnie dzięki nim dzisiaj zarywamy noce oglądając jakichś ogórów z Wenezueli, bo przecież nikt inny teraz nie gra. To dzięki nim wiemy jak pachnie świeżo skoszona trawa.
Wczoraj był dzień ojca, naprawdę wyjątkowy dzień dla środowiska piłkarskiego. Jeśli mieliście okazję pójść z ojcem za rękę na stadion – jesteście prawdziwymi szczęściarzami. Ja miałem. Wśród wszystkich podziękowań, jakie z pewnością usłyszeli wszyscy ojcowie wczoraj, koniecznie wypada dodać:
Dziękuję tato, że jestem kibicem.
I modlić się, żeby kiedyś można było samemu to usłyszeć.
PS: 02.08 otwarcie nowego stadionu. Pamiętaj, tata! 🙂