Trwają próby ustalenia, czy hat-trick Lewego był najszybszym w historii Polski, europejskich eliminacji, kosmosu. Zanim to zostanie rozstrzygnięte, ja powiem wam o innym historycznym wydarzeniu z Polska – Gruzja: nikt nigdy nie zagrał tak chujowej połówki, którą wygrałby 4:0.
Żarty żartami, no ale naprawdę: ktoś wskaże mi lepszy przykład według tych kryteriów? Chociaż jeden? Chociaż pół? Nie? Tak myślałem. Trzeba nas, Polaków (i ten mecz) gdzieś zgłosić. Do FIFA, do księgi Guinessa, albo chociaż do teleekspresowej galerii pozytywnie zakręconych – nieważne, docenić w jakiś sposób zwyczajnie należy. Zasłużone.
Myślę, że nawet jeśli odpadniemy z eliminacji (w co nie wierzę, ale co może się wydarzyć) to UEFA przyzna nam dziką kartę. Zadzwonią sponsorzy, Gazprom, Samsung i kto tam jeszcze, spotkają się z Platinim i powiedzą: słuchaj, Michel, ty wykombinuj jak tych Polaków przemycić na imprezę. Oni muszą grać. Co grają, to są emocje. Bez nich niby można, ale z nimi będzie o wiele fajniej. I zapisz to, masz tydzień, widzimy się.
Jak ja lubię tę kadrę. Nie są najlepsi, nie gnoją rywali, ale kupuję tę ich dramaturgię i emocje, kupuję. To przyjemne śledzić takich wariatów. Gdyby ktoś mi powiedział, że dzisiejszy mecz na sto procent skończy się wynikiem 4:0, to bym pomyślał: ale nudy. Pewnie Lewy w dziesiątej, Milik w dwudziestej, a potem dożynki. Można rozpalać grilla, smażyć karkówkę, zachodzić przed telewizor tylko jak Borek krzyknie, że bramka. A tutaj? Zmarnowane sytuacje nie do zmarnowania. Przebłyski wysokiej klasy, ale i zwątpienia, słabości. Nerwy jak cholera, a potem finisz jak z Bollywood – tak, z Bollywood, bo koniec był tak cukierkowy, że Amerykanie uznaliby go za kiczowaty i nie odważyli się na tego rodzaju scenariusz. A tymczasem zdarzyło się. 4:0 u siebie z Gruzją, najbardziej przewidywalny rezultat na świecie, a jednak cacko. Emocjonujące, trzymające na skraju fotela i co najważniejsze: zakończone smacznie, satysfakcjonująco. Czuję się piłkarsko nażarty.
Ja wiem, panowie i panie, powinienem podchodzić do tego bardziej na chłodno. Merytorycznie. Powiedzieć: ale fatalnie Mączyński zrobił pressing w szesnastej sekundzie pięćdziesiątej czwartej minuty, koszmar. Powinienem wpieniać się, że właśnie nie było kontrolowanego od początku do końca 4:0, że nie złapaliśmy tych Gruzinów – ogórasów! – za jaja i nie przeciągnęliśmy ich po murawie tak, żeby im się odechciało kiedykolwiek odwiedzać ponownie Warszawę w celach innych, niż turystycznych. Ja wiem, że pogonili nas po przerwie jak stado baranów, a ta poprzeczka, o! Centemetry dzieliły nas od bardzo nieprzyjemnego dzwona, po którym kac byłby taki, jakiego musiał mieć Albert Sosnowski gdy go z ringu wyrzucał taksówkarz z Dublina.
Przyjąłem to wszystko do wiadomości. Przetworzyłem. Wiem o nieprzyjemnościach. Ale, cholera jasna, ta kadra ma w sobie coś takiego, że budzi we mnie emocje jak dawno żadna. To był może mecz na ostrzu noża, ale przecież koniec końców i to jest składowa piękna futbolu, jego kwintesencja. Cieszę się, że nasi potrafią to dostarczyć. Rozsądek mówi – narzekaj, było na co! Luki taktyczne, zmarnowane sytuacje, zepchnięci pod szesnastkę! Ale serducho, oko i ucho przekonują – całkiem zajebisty mecz. Z naszymi w roli głównej.
Znowu dopisane zostały fajne akapity do historii, którą pisze Nawałka i jego banda w tych eliminacjach. Elegancko, że Lewy załadował hat-tricka, miejmy nadzieję odblokował się na dobre. Super że wrócił Kuba, że zmontowali razem z Lewym bramkę, a potem strzelili razem miśka. Naprawdę fajnie, że Milik lewą nogą mógłby nie tylko wiązać krawaty, ale pewnie i szydełkować oraz wymieniać świece w Żuku. Świetnym wariatem na skrzydle jest Grosik, bardzo kojąca jest też myśl, że Pazdana mogę śmiało polecić do Torino, gdy już sprzedadzą Glika, a potem przytulić za to niezłą sumkę (tylko nie kradnijcie mi pomysłu, to było wyznanie w tajemnicy).
Bardzo wiele mi się w tej reprezentacji podoba. We mnie, cyniku, przeżartym latami klęsk kadrowiczów, tą skojarzoną z myślą “polska reprezentacja” frustracją, zbudziła coś z dzieciaka. Tamtego sposobu kibicowania. Doskonale zdaję sobie sprawę, że świata nie podbijemy, mamy milion wad i niechybnie gdzieś wkrótce zbierzemy taki łomot, że nie będzie czegoś zbierać. Ale odżyło we mnie – puryści językowi niech wybaczą – jaranie się reprezentacją. Dzięki chłopaki. Może o to w tym wszystkim chodzi, nie tylko o samo wygrywanie?
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK