Najwyraźniej trzeba się rozluźnić i przyzwyczaić. To już tak zostanie. Wszyscy nazywają kapitalną postawę Islandczyków pięknym snem, a my kontrujemy. Gdyby sen trwał tak długo, to pacjent wpadłby w śpiączkę. Dziś piłkarze z wyspy gejzerów wywalczyli kolejne trzy punkty, tym razem z Czechami, rewanżując się za przegraną na wyjeździe. Tym samym zdążyli spuścić oklep wszystkim grupowym rywalom i awans na mistrzostwa Europy mają w zasadzie na wyciągnięcie ręki.
To Islandczycy dominowali, wykorzystując imponujące warunki fizyczne. Na początku drugiej połowy plan zaczął się sypać, bo przepięknego gola zdobył Borek Dockal, imponująco lutując z dystansu. Później panowie z północy pokazali jednak wyjątkowo twardy charakter. Najpierw Gunnarson, potem Sigthorsson i wszystko wróciło do normy, która normą jest tak naprawdę od niedawna. Po tym jak ten drugi minął Petra Cecha w sytuacji sam na sam, długo leżał na murawie i tonął w objęciach kolegów. Tak jakby nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Jeszcze trzy lata temu Islandczycy potrafili przegrać z Cyprem. Teraz liderują grupie eliminacyjnej do mistrzostw Europy. Na początku tekstu napisaliśmy, że trzeba się przyzwyczaić, ale – przyznacie sami – nie jest to takie proste. Jak widać, nawet dla samych piłkarzy, którzy muszą przyzwyczaić do przyjemnej, ale nowej roli. Roli bohaterów.
Islandia kompletnie przywłaszczyła sobie show w grupie A. O Czechach mówi się niewiele, a o obecności Holandii ludzie właściwie zapomnieli. Trzecie miejsce, pięć punktów straty do lidera. Jednym słowem dramat. Dziś co prawda dopisali trzy punkty, ale z Łotwą. Przeciwnikiem, którego przez ostatnie pół godziny napastnikiem był – z całym szacunkiem – Eduards Visniakovs. Oranje długo biło głową w mur. Wesley Sneijder, Klaas-Jan Huntelaar czy Robin van Persie nie potrafili sforsować anonimowej, łotewskiej obrony, która pękła dopiero w 67. minucie. Wtedy bramkę zdobył wprowadzony z ławki Georginio Wijnaldum. Potem cegiełkę dorzucił jeszcze Luciano Narsingh. Jeśli holenderscy kibice oczekiwali jakiejkolwiek demonstracji siły, to grubo się zawiedli.
Tajfunu nie rozpętała też Turcja, która wygrała z beznadziejnym Kazachstanem ledwie jeden do zera, po bramce Ardy Turana w końcowej fazie meczu. Bramka bardzo ładna, sytuacyjny, sprytny strzał i radość jak po golu na wagę mistrzostwa świata. Turcy niby utrzymują się na powierzchni, ale ponad taflą wody machają już tylko ręką i zaczyna brakować im powietrza. Do końca jeszcze cztery kolejki.