Ponad czterdzieści tysięcy kibiców, także na sektorach, które pierwotnie miały pozostać wyłączone. Plan przemarszu ze stadionu na plac Mickiewicza, na którym odbędzie się mistrzowska feta. Dziesiątki zakupionych rac, setki nakręconych już od rana kibiców, wyczekujących na upragnione mistrzostwo. Powrót na tron po czterech sezonach posuchy. W 2010 roku Lech czekał od trzeciej do dwudziestej ósmej kolejki, czający się za plecami Wisły. Potem pamiętny samobój Jopa, dwa zwycięstwa i wielkie święto.
Teraz Lech czekał długie cztery lata, z czego dwa ostatnie w upokarzającym nieudolnym pościgu za Legią. Tyle razy miał już warszawiaków na widelcu, tyle razy mógł wyprzedzić największego rywala ze stolicy. Udało się za trzecim razem, gdy Rumaka wymieniono na Skorżę, gdy zrezygnowano ze sprzedaży kluczowych ogniw. Gdy wreszcie powiedziano wprost: celem nie jest pogoń za bogatszym kuzynem z Warszawy, ale mistrzostwo. Wyłącznie mistrzostwo.
Za niecałe osiem godzin wszystko będzie jasne. Maciej Skorża, w Warszawie nazywany specjalistą od przegrywania mistrzostw, po raz kolejny pozbawił Legię tytułu. Tym razem jednak jednocześnie samemu dopisze trofeum do swojej dość skromnej kolekcji. Przypomnijmy – choć Skorża zaliczył “koronę Ekstraklasy” prowadząc Legię i Wisłę przez pięć lat, wciąż ma na koncie tylko dwa mistrzostwa. W Lechu prawdopodobnie uda mu się za pierwszym podejściem.
I będzie to ze wszechmiar zasłużony triumf. Nie ma bowiem wątpliwości co do tego, że dziś Lech potrafi wygrywać zarówno spotkania z o wiele słabszymi rywalami – czego dowodzą egzekucje na GKS-ie Bełchatów, Górniku Zabrze czy Zawiszy, jak i te najważniejsze mecze – jak choćby bezpośrednie starcia z Legią. To właśnie tego skupienia w kluczowych momentach brakowało zespołowi Rumaka, co zresztą potwierdził jego sezon z Zawiszą. Lech Skorży jest pod tym względem zdecydowanie mocniejszy – nie spala się w finałowych momentach, nie wychodzi z tak charakterystyczną jeszcze rok temu bojaźnią. Nie ma bezradności w oczach, nie miota się bez sensu gdzieś na swojej połowie.
Dziś Lech to grupa ludzi świadomych swojej wartości oraz umiejętności. W dodatku ciężko właściwie wskazać jakikolwiek słaby punkt. Gostomski? Kto wie, czy to nie jego bajeczne interwencje w Gdańsku nie były kluczowym momentem ostatnich tygodni. I Burić, i on to goście mający spore pojęcie o fachu bramkarza. Douglas i Kędziora – jedne z najcelniejszych dośrodkowań w lidze. Linetty i Trałka, płuca i serce (bądź odwrotnie) – absolutnie nie do zajechania. Jasne, Pawłowski przeżywający właśnie dwa najbardziej fantastyczne miesiące w swojej karierze jest dość chimeryczny, podobnie niepewni są Lovrencsics, Hamalainen, Kownacki czy – przede wszystkim – Sadajew. Każdy z nich jednak obok występów bardzo słabych może zgotować widowisko na miarę lig o wiele silniejszych, aniżeli nasza Ekstraklasa.
Zadaniem Skorży jest to wszystko ustabilizować, sprawić, że każdy z tych po prostu dobrych zawodników uniknie tak charakterystycznych spadków formy, które dotykały w tym sezonie i Gergo, i Hamalainena, o Jevticiu czy Kownackim nie wspominając.
Zanim jednak koronacja – 90 minut z Wisłą Kraków. Z Wisłą rozbitą, prawdopodobnie z trenerem na wylocie, bez błysku i z niezadowolonym Stiliciem. Jest jeszcze opcja, że Lech przegra, Legia wygra, a sceny przygotowane na mistrzowską fetę trzeba będzie zwinąć.
W Poznaniu jednak, od rana nadającym na żywo na lech.tv, nikt nie bierze takiej możliwości pod uwagę. Tytuł frajerów tysiąclecia jest wprawdzie do wzięcia, ale zdecydowanie bliżej jest mistrzostwo. Dopiero drugie w tym wieku, choć przecież przez ostatnie sezony zawsze pozostające w zasięgu ręki, gdzieś blisko, albo nawet bardzo blisko.
Pewne jest jedno: duopol Lecha i Legii nie zostanie w tym sezonie zachwiany. A jeśli “Kolejorz” na serio powalczy o Ligę Mistrzów – może zniwelować dystans finansowy, jaki dzieli Warszawę i Poznań. Najpierw jednak trzeba postawić ten ostatni mały krok.
Nie przegrać z Wisłą.