To zdjęcie jest wyjątkowe. Niektórzy zobaczą w nim tylko efektowną panoramę Barcelony, lecz nie zabraknie i takich, którzy szybko dopowiedzą resztę. Miasto na chwilę zamiera, wszystko na krótki moment przestaje mieć znaczenie, bo Barcelona żegna legendę, swoją największą pociechę. Składa hołd za ćwierć wieku wierności. Dziś Camp Nou będzie miało okazję zrobić to jeszcze raz, już ostatni.
Wyjątkowa jest również jego historia. Trochę oderwana od dzisiejszych czasów, w których piłka często bywa jedynie tłem. Miejscem akcji jest przede wszystkim murawa, koniecznie przystrzyżona i odpowiednio zroszona. Tytułowy bohater to na swój sposób nudnawy gość. Nie chodzi nawet o to, że ciężko powiązać jego nazwisko ze słowem „skandal” czy nawet „kontrowersja”. Jego nudziarstwo wynika w dużej mierze z boiskowej pedanterii. Z tysięcy powtórzeń tych samych zagrań. Z prób oszukania ludzkiej natury, której immanentną cechą jest przecież mylenie się.
Jego nudziarstwa chyba nie da się nie lubić.
Kilka dni temu Xavi ogłosił, że po sezonie przeniesie do Al-Sadd. Ciężko pisać, że kogoś tym zaskoczył – od pewnego czasu wspominał o wypaleniu, a prasa zdradzała kulisy jego romansu z Katarczykami. Ciężko pisać, że jego odejście oznacza paraliż dla drużyny – ta nauczyła się już funkcjonować bez niego.
Mimo to w powietrzu czuć koniec pewnej epoki.
Sukces ma wielu ojców, dlatego czytając sylwetki znanych piłkarzy, bardzo łatwo można natrafić na wspomnienia rozpoczynające od słów: od małego miał w sobie to coś; od razu wiedziałem, że to materiał na gwiazdę. Nie inaczej jest w przypadku Xaviego, jednak nie mamy podstaw, by sądzić, że ktoś próbuje ogrzać się w jego sławie czy nie zważając na fakty, zabłysnąć jako odkrywca talentu legendy.
Zaczęło się dość standardowo. W wieku pięciu lat trafił do piłkarskiego przedszkola w rodzinnej Terrassie. Później była szkółka prowadzona przez ojca, a następnie obserwacje pilotowane przez Oriola Torta Martineza – człowieka Barcelony, odkrywcę wielu talentów, a prywatnie kolegę Joaquima Hernandeza. Nie można jednak powiedzieć, że chłopak zawdzięcza coś koneksjom. To Tort musi się natrudzić, by przekonać Joaquima do puszczenia syna do oddalonej o 20 kilometrów La Masii, a nie odwrotnie. Troskliwi rodzice wzbraniali się przed tym przez prawie trzy lata, odrzucając w tym czasie zaloty Realu i Espanyolu (część źródeł nie potwierdza, że takowe miały miejsce).
Trzy dni po zameldowaniu się w drużynie swojego rocznika otrzymał opaskę kapitana. Wspinaczkę po kolejnych szczeblach drabiny rozpoczął więc z przytupem. Poszło zaskakująco szybko, zarchiwizowane klubowe raporty potwierdzają, że jeszcze zanim dzieciak zdążył zacząć na dobre interesować się dziewczynami, już nazywany był „nowym Guardiolą”.
– Aby docenić Xaviego, gdy był on dzieckiem, musiałeś rozumieć futbol. Na pierwszy rzut oka potrafił mniej od swoich rówieśników. Nie był szybki, nie dryblował, nie główkował, a mimo to grał bardzo dobrze. Miał chłodną głowę, nie tracił piłki, zagrywał ją na jeden kontakt. Już wtedy była to esencja jego gry – wspominał niedawno Carles Rexach.
Rodzina. To podstawa, by zrozumieć silne poczucie przynależności, przez które spędził w klubie blisko ćwierć wieku. Podobno jego dziadek (ze strony matki) z rozkoszą czytał… madrycki, sprzyjający Realowi dziennik „AS”. Robił to za każdym razem, gdy „Królewscy” przegrywali mecz. Rytuał miał na celu napawanie się klęską największego rywala. Człowiek doskonale pamiętający reżim Franco i idące za nim futbolowe (i nie tylko) historie, zadbał o to, by namiętność do Blaugrany przeszła na kolejne pokolenia.
Xavi mówi, że zna tylko jednego bardziej radykalnego cule od siebie. Swoją mamę. Ostatnio przyznał, że zataił przed nią fakt, że otrzymał propozycję nowego, dwuletniego kontraktu w stolicy Katalonii. Zapewne namawiałby go do pozostania. Tak jak wtedy, gdy w wieku siedemnastu lat ukraść Barcelonie chciał go Adriano Galliani. Włoch był już podobno po słowie z ojcem chłopaka. Również gorliwym fanem Barcelony, lecz także byłym piłkarzem i człowiekiem zajmującym się futbolem, który podpowiadając synowi w prowadzeniu kariery, kierował się nie tylko sercem, lecz również rozumem. W tym czasie wydawało mu się, że Milan był najlepszą opcją. Piłkarsko, bo już na początku swojej drogi Xavi otrzymał również absurdalnie wysoką propozycję gry w jednym… japońskim klubie, prowadzonym przez Carlesa Rexacha.
– Xavi przez całą karierę do perfekcji opanował dwie sztuki: oszukiwania przeciwników jednym podaniem i odmawiania klubom zainteresowanym jego usługami. Trudno powiedzieć, za którą z nich bardziej go uwielbiamy – komentarz anonimowego internauty.
Debiut przeciwko Mallorce
Mogłoby się wydawać, że to małżeństwo idealne. Takie stwierdzenie jest jednak naiwną próbą idealizowania przeszłości. Ciekawą rzecz powiedział Xavi w wywiadzie dla Guardiana sprzed czterech lat: – Ludzie odkryli mój talent dopiero na EURO 2008, ale ja grałem tak samo od wielu lat.
Z dzisiejszej perspektywy brzmi to niewiarygodnie, prawda? Mamy złudne wrażenie, że Xaviego doceniamy od zawsze. Że już od momentu debiutu, lub kilka chwil później, zyskał status mózgu Barcelony, którego nie tracił nawet w obliczu kolejnych zmian na stanowisku trenerskim. Że zawsze rozdawał piłki w środku, zmieniali się tylko adresaci tych podań. Że Xavi to stały element katalońskiego krajobrazu.
Był ważnym członkiem mistrzowskiej drużyny z sezonu 1998-99. Nie zagwarantowało mu to jednak statusu postaci pierwszoplanowej, zawsze w drużynie był ktoś bardziej uwielbiany. Najczęściej „obcy”, piłkarz, który klubowe DNA znał tylko z opowieści. Nawet kibice długo byli nieprzychylni chłopakowi z sąsiedztwa, zarzucając mu głównie, że większość podań kieruje wszerz boiska, robiąc z niego pierwszego „hamulcowego” ofensywnej machiny. Dojrzewał, jego wkład w sukcesy stawał się coraz większy, ale młodzi chłopcy nad łóżkiem wciąż chętniej wieszali plakaty Ronaldinho czy Deco.
– Gdyby nazywał się Xavinho i urodził się w Brazylii, byłby dla nas bożyszczem – kataloński Sport próbował wtedy sprowadzać miejscowych na ziemię. Bezskutecznie.
– Czego zabrakło? Hat-trick, gol przewrotką… ale przecież mam jeszcze trzy mecze w Barcelonie – gdy ktoś zapytał go o to, czy czuje się w pełni spełniony, obraca sprawę w żart. Z jednej strony dyrygował dwiema najlepszymi drużynami XXI wieku: Barceloną i reprezentacją Hiszpanii. Już teraz żaden inny gracz w historii hiszpańskiej piłki nie podniósł do góry tak wiele, a przed nim przecież jeszcze dwie okazje, by swój dorobek powiększyć. Gablota pęka w szwach, wszelkie napomknięcia o niedosycie byłyby w tym wypadku nie na miejscu.
Ale Złota Piłka to zupełnie inna historia. Zapewne nigdy się do tego nie przyzna, ale ma prawo czuć się pominięty. Tylko ludzie szczególnie do niego uprzedzeni mogliby powiedzieć, że nie zasłużył. Padł jednak ofiarą pojedynku dwóch kosmitów. To ta ciemniejsza strona genialnego wyścigu Cristiano Ronaldo i Leo Messiego. Za nimi ustawia się cała kolejka nie w pełni docenionych, a bez wątpienia wybitnych piłkarzy.
Xavi otwiera tę listę.
Piąty, trzeci, trzeci, trzeci, czwarty. Pięć lat z rzędu kręcił się w okolicy podium. Najpoważniejszą kandydaturą był chyba w 2010 roku, poprowadził wtedy drużynę do mistrzostwa świata, w końcowym rozrachunku Messi był lepszy o marne sześć procent. Zapewne część z was w tym momencie zaprotestuje, przypominając wybitne 12 miesięcy w wykonaniu Wesleya Sneijdera. Dokładnie tak samo zachował się wtedy Xavi – zaprotestował, stanął w obronie Holendra – choć przecież podium w całości należało do piłkarzy Barcelony.
Czytając wywiady z Xavim lub „o Xavim” nietrudno natknąć się na wspomnienie tego spotkania. 29.11.2010. La Manita, z dużym prawdopodobieństwem najlepszym mecz TAMTEJ Barcelony. Z jeszcze większym – najlepszy mecz samego Xaviego.
Być może zabrzmi to dziwne, gdyż mowa przecież o piłkarzu, ale Xavi zna się na futbolu, rozumie go. Nie jest to regułą w środowisku, a Xavi jest maniakiem. W pomeczowych rozmówkach wypada blado, Hiszpanie dość często wyśmiewają się z jego wymówek dotyczących źle przygotowanej murawy lub bagatelizowania słabej postawy drużyny w inny sposób. Jednak w dłuższych rozmowach o futbolu Xavi po prostu urzeka. Serią zdań potrafi zaskoczyć bardziej niż serią podań, niebanalnym przykładem bardziej diagonalnym przerzutem, a trafną puentą bardziej niż niesygnalizowanym uderzeniem.
– Xavi potrafi obejrzeć mecz IV ligi i następnego dnia zachwycać się prawoskrzydłowym. To sposób, w jaki kocha futbol – powiedział kiedyś Pep Guardiola. Podobno na strychu w jego rodzinnym domu leżą skrzętnie wypełnione pokracznym pismem zeszyty, w których młody chłopak analizuje ustawienia ulubionych drużyn. Gdy w jednym z wywiadów dziennikarz niewinnie pyta się, co irytuje go w życiu codziennym, od razu skręca w stronę futbolu: – Niesprawiedliwość. Zdarza się ona coraz częściej. Zawodnik nie zagra zbyt dobrego spotkania, ale strzeli gola na wagę zwycięstwa i prasa go wychwala. Nienawidzę tego.
Bardzo często stawał w obronie stylu przedkładanego ponad wyniki. Dał się sprowokować, gdy dziennikarz spytał się go, czy w finale woli zagrać pięknie czy wygrać. – Znasz mnie, to pytanie jest zwykłym świństwem – odpowiedział. Xavi patrzy na futbol w nieco innych kategoriach. Widać to szczególnie, gdy wchodzi w polemikę z piewcami trenerskiego talentu Jose Mourinho. – Wygra wiele trofeów, ale nie zostanie zapamiętany – rzucił po półfinale Ligi Mistrzów z Interem Mediolan. – Do końca życia zapamiętam Athletic Bilbao prowadzony przez Marcelo Bielsę, jego styl, filozofię, ale z Chelsea, która wygrała tak wiele, nie pamiętam już absolutnie niczego – mówił innym razem.
– Gdybym miał go zdefiniować, to powiedziałbym, że jest człowiekiem, który wątpi we wszystko. Źródłem tych wątpliwości nie jest niepewność ani strach przed nieznanym: to poszukiwanie nieistniejącej perfekcji. Wie, że niemożliwe jest jej osiągnięcie, ale do niej dąży. Stąd też bierze się uczucie, które często mu towarzyszy: wrażenie, że wciąż nie dokończył dzieła. Żeby zapanować nad wątpliwościami, wykorzystuje obsesję. Jest świadomy, że do najlepszego rozwiązania może zbliżyć się tylko wtedy, gdy odrzuci wszystkie inne opcje. Pod tym względem przypomina szachowego mistrza, który przed wykonaniem ruchu analizuje wszelkie możliwe posunięcia.
To nie o Xavim. To Marti Perarnau, autor książki „Herr Guardiola”, stara się zwięźle zdefiniować postać byłego trenera Barcelony. Jednak przy okazji podsuwa nam odpowiedź na pytanie, dlaczego nie da się opowiedzieć o Xavim, nie przywołując postaci Guardioli. To mentalni bliźniacy. Pal licho boiskową charakterystykę obu panów i to, że jeden stał się następcą drugiego. W szerszej perspektywie patrzą na futbol w dokładnie ten sposób.
Xavi nie osiągnąłby globalnego sukcesu bez Guardioli, niewiele ryzykujemy tym stwierdzeniem. Jednak sam piłkarz zdecydowanie częściej wspomina wpływ, jaki miał na niego Luis Aragones. Człowieka z Madrytu, obcego, nazywa swoim piłkarskim ojcem. O ile Guardiola odkurzył dla Messiego rolę fałszywej dziewiątki i uczynił z niego centralną postać swojego Dream Teamu, o tyle w systemie Aragonesa najważniejszym człowiekiem był rozgrywający. Najważniejszy był Xavi.
– Zawsze mówił: moja drużyna to 10 Japończyków i pan. Pytałem: ale jak to, trenerze? Niech mi dadzą do drużyny 10 Japończyków i pana. Wszystko mi jedno kim będą pozostali, jeśli pan czuje się dobrze. Wiecie ile to znaczy dla piłkarza, jaką daje mu pewność? – tak Xavi wspominał Aragonesa. – Słyszę pukanie do drzwi. Myślałem, że to Luis Garcia, który spóźniał się z oddaniem mi DVD. Krzyknąłem, by spadał na drzewo. Znowu pukanie. I znowu. Wychodzę nieubrany, nie widzę nikogo. I nagle z boku wyskakuje Aragones. „Ubieraj się, musimy porozmawiać”. I rozmawialiśmy o futbolu przez dwie godziny, choć było już grubo po północy.
– W Encyklopedii obok hasła futbol powinno znajdować się zdjęcie Luisa Aragonesa.
*
– W La Masii najgorszym momentem był zawsze koniec sezonu. Nawet gdy wygrywaliśmy. Wtedy decydowano, kto zostanie, a kto będzie musiał odjeść. Ci drudzy zawsze płakali. Wydawało nam się, że świat kończy się na Barcelonie.
Prędzej czy później wróci.
Mateusz Rokuszewski