Jeszcze nie tak bardzo dawno temu klubem tym zainteresowaliśmy się tylko ze względu na Arka Milika, który zwykle grzał tam miejsce na ławce rezerwowych. Dziś wiadomo, że niemiecki Augsburg będziemy oglądać w przyszłym sezonie Ligi Europy. To największy sukces w historii niewielkiego, ale budowanego rozsądnie, cegiełka po cegiełce, klubu.
Augsburski rynek zalał się piwem. Dosłownie. Z okazji najwyższego miejsca w historii, klub zafundował swoim fanom prawie trzy tysiące litrów. Przeanalizujmy. Czwarty sezon w Bundeslidze. Znane nazwiska? Ledwie kilka, głównie zgrane karty albo odrzuty z większych klubów. Budżet? Marne 20 milionów euro. A jednak wyżej w tabeli są tylko cztery kluby – Bayern, Wolfsburg, Borussia Moenchengladbach i Bayer Leverkusen. Niżej takie jak Schalke czy Borussia Dortmund. Piłkarze wychodzą na murawę w koszulkach z napisem “w Europie nikt nas nie zna”. Prezes z kolei mówi o najlepszej drużynie w stuletniej historii klubu i trudno w jakikolwiek sposób temu zaprzeczyć. W swojej skali dokonali czegoś naprawdę wielkiego, grając na nosie klubom, które do europejskich pucharów powinny kwalifikować się po omacku, z zamkniętymi oczami.
Patrzymy na trenera Markusa Weinzierla i widzimy gościa, który ani nie grał na bardzo wysokim poziomie w piłkę, ani nie trenował wcześniej poważniejszych klubów. I chociaż miał mnóstwo gorszych okresów, w których zwolnienie byłoby usprawiedliwione, w Augsburgu wytrzymali ciśnienie. Wytrzymali nawet paskudną serię dziesięciu meczów bez wygranej. I to, co zrobili, bardziej lub mniej świadomie, okazało się majstersztykiem długofalowego planowania, ale i zwyczajnej wiary w ludzi. Uwierzyli w człowieka, zaufali mu, pokonali fale i teraz mogą słusznie spijać śmietankę. Już w tamtym sezonie otarli się o europejskie rozgrywki, zajmując ósme miejsce. Teraz rezultat poprawili, a nie należy zapomnieć, że musieli radzić sobie bez najlepszego piłkarza, Andre Hahna, który przeniósł się do Moenchengladbach.
Pięć lat temu, po awansie do Bundesligi, burmistrz miasta złożył obietnicę. Obietnicę, o której spełnieniu tak naprawdę nawet nie marzył. Powiedział, że następnym razem piłkarze będą mogli świętować na balkonie miejskiego urzędu tylko w przypadku awansu do europejskich pucharów. Przygotowywali się na trudną walkę o utrzymanie. Tymczasem los spłatał figla. Trzeba przyznać, dość niezrozumiałego, bo suche statystyki mają raczej niespecjalne. Bilans bramkowy wychodzący na zero, tyle samo wygranych, co porażek. Najlepszy strzelec – Raul Bobadilla – to autor zaledwie dziesięciu trafień. Wyjątkowa przeciętność. Jedyny numer, którymi się wyróżniają, to liczba strzałów oddanych na ich bramkę. W sumie było ich prawie trzysta.
Za sam udział w fazie grupowej Ligi Europy dostaną ok. 2,4 miliona euro, plus dochody z dnia meczowego. Część pieniędzy już dziś zna swoje przeznaczenie. Nie będzie to ani nowy napastnik, ani żaden inny piłkarz, a… podgrzewana płyta boiska, o której marzy trener.
Żadnych cudów, absolutnie żadnego przypadku. Szalone jak na niewielki potencjał rezultaty przyniosła wyłącznie solidna praca i wystrzeganie się życia ponad stan, połączone z kapitalną atmosferą, którą zawodnicy wychwalają w każdym z udzielonym wywiadzie. W Augsburgu nie ma piłkarzy z przerośniętym ego. Oczywiście, są bardziej i mniej popularni czy bogaci, ale – jeśli wierzyć opowieściom – nikt nie ma tam zamiaru burzyć swoim zachowaniem spójnie funkcjonującego kolektywu. Klasyczny przykład “german dream”, którego podstawą jest solidność i regularność.