A jednak Juventus. Jednak „Stara Dama”, skazywana na pożarcie, skazywana na pogrom, jeśli nie w Turynie, to dziś, w jaskini lwów z Madrytu. Juventus, którego nikt nie widział w finale, ba, który już w półfinale był przez niektórych traktowany niczym anomalia. Cały ofensywny arsenał, Cristiano Ronaldo, nieszczęsny Gareth Bale, Karim Benzema, ambitny Chicharito. Wszystko na nic, bo dziś w Madrycie o losach awansu przesądził właśnie chłopak ze stolicy. Syn stolicy Hiszpanii, który ze stolicy został bez żalu oddany. Alvaro Morata.
Na początku wszystko toczyło się dokładnie tak, jak przewidzieli znawcy futbolu jeszcze przed pierwszym spotkaniem. Real dominował, tworzył kolejne sytuacje, naciskał i w spokoju oczekiwał na tego jednego, jedynego gola, który miał im zagwarantować spokój. Wszystko w teorii było jasne – w końcu im wpadnie, a wtedy odkryty Juventus nadzieje się na jedną z klasycznych kontr tercetu Bale-Benzema-Cristiano.
Czekaliśmy nawet nie pół godziny. Rodriguez pada w polu karnym, dodaje sporo od siebie, ale jest faulowany. Cristiano Ronaldo tym razem się nie myli, wykorzystuje „jedenastkę” i to Real jest na prostej drodze do Berlina. I wtedy… Ciężko nawet powiedzieć, że Real padł ofiarą minimalizmu. Nawet po golu starał się stwarzać kolejne okazje, walczył o drugie trafienie, ale dziś im zwyczajnie nie siedziało. Bale z kilku metrów, swoją lepszą, lewą nogą – obok słupka. Benzema, niemal w tym samym miejscu – gdzieś w trybuny. Nawet to jedno trafienie – z niejasnego karnego, którego równie dobrze sędzia mógł nie gwizdnąć i pewnie nikt z obozu „Królewskich” nie byłby szczególnie rozwścieczony.
Juventus tymczasem coraz groźniej kontrował. Ba, coraz częściej przejmował inicjatywę, co przy tym wyniku nikogo nie dziwiło. Zdziwiła dopiero sytuacja, w której przypomniał o sobie wychowanek Realu, chłopak, który w stolicy zna każdy kąt. Dyskretny pressing Kroosa w stylu Vrdoljaka, bierność innych obrońców. Zimna krew. Przyjęcie, strzał. Jeden do jednego.
Od tej pory Real ścigał się się z czasem. Atakował… poprawnie. Do pozycji strzeleckich, lepszych czy gorszych, dochodzili i Bale, i Cristiano Ronaldo. Cały czas jednak brakowało tego błysku, który zaoferował wczoraj Lewandowski. Brakowało kogoś, kto był w stanie wygrać pojedynek, a potem jeszcze oddać celny strzał.
Im dalej w mecz, tym częściej do głosu dochodził Juventus, którego kontry kilka razy mogły definitywnie zakończyć emocje w tym meczu. Tym boleśniejszy był ten wielki upadek po końcowym gwizdku. Bo przecież Real z każdą interwencją Casillasa wierzył coraz mocniej, gdy po raz setny pudłował Bale, wszyscy byli pewni że w końcu coś musi wlecieć.
Nie wleciało. Real przegrał na kolejnym froncie, w uderzająco podobnym stylu. Tak jak w meczu z Valencią – bramka rywali została zaczarowana. Tak jakby jakiś wyższy futbolowy byt zarządził, że nie da się obronić tytułu najlepszej drużyny kontynentu, tak jakby równowaga musiała zostać zachowana.
Juventus… zrobił swoje. Strzelił gola, mógł do tego dołożyć kolejne, mógł jeszcze bardziej podkreślić, że to właśnie Turyn zasłużył na miejsce w niemieckim finale. Dziś jednak wystarczyła chłodna głowa Moraty, wychowanka „Królewskich”. Dziś wystarczyło kilka wyśmienitych interwencji Buffona i cała fura cierpliwości, gdy po straconym golu Włosi odczekali z frontalnym atakiem. Juventus bez wątpliwości zasłużył na finał i – równie bez wątpliwości – jest to prawdziwa sensacja.
Niestety, kolejny raz nie dojdzie do El Clasico na najwyższym szczeblu, kolejny raz obejdziemy się smakiem. Dostaniemy jednak w zamian Pirlo, Teveza i Buffona. Dostaniemy żelazną konsekwencję i instynkt Moraty. Dostaniemy wreszcie Pogbę i Vidala.
Postaw w BET-AT-HOME na wyjazdową wygraną Juventusu z Interem -> KURS: 3.83
Jasne, lepiej sprzedałby się kolejny odcinek walki Ronaldo i Messiego, kolejny epizod katalońsko-kastylijskiej wojny. Nie mamy jednak zamiaru narzekać. Tak jak chciał Luis Enrique – w finale zagra najlepszy.
Ten, który na finał zasłużył.