Przed meczem z Podbeskidziem Maciej Skorża nie ukrywał, że najwyższy priorytet ma u niego sobotni finał Pucharu Polski, więc w stosunku do meczu ze Śląskiem wymienił aż siedmiu podstawowych zawodników. Zostali Gostomski, Kamiński, Kędziora i Trałka, a z grającej z dużym polotem ofensywnej drużyny nie zostało nic. Lech grał więc dokładnie tak, jak spodziewalibyśmy się po zespole, w którym głównymi atakującymi są Sadajew i Keita. Do przerwy oglądaliśmy żenujące widowisko, podczas którego najciekawszym zajęciem było odświeżanie Livescore’a.
A najgorszym aktorem tegoż widowiska był właśnie Muhamed Keita, znany hobby-player, który nie lubi głośno mówić o potrzebie wygrywania. Mniej więcej do trzeciej minuty gry – kiedy to w Warszawie bramkę zdobył Zwoliński – wyglądało na to, że mecz nie będzie miał większej stawki, a obecność Norwega na boisku wydawała się uzasadniona. Po trzeciej minucie pojawiła się jednak ewidentna potrzeba wygrania, a Keita zaczął grać irytująco i zupełnie bezproduktywnie. Jedyną logiczną decyzją Macieja Skorży było niewypuszczenie go z szatni na drugą połowę.
W ogóle w szatni Lecha musiało być gorąco. W Warszawie Legia przegrywała, a lechici do przerwy serwowali swoim kibicom kompletną padakę. Jeżeli jednak można było dać drużynie pozytywny impuls, to właśnie w taki sposób, w jaki zrobił to Skorża, wpuszczając na boisko Hamalainena i Pawłowskiego. Na pierwsze efekty nie trzeba było długo czekać, bo wynik zmienił się już po trzech minutach drugiej połowy.
Jeżeli zastanawialiście się kiedyś, kim jest ten Robert Mazan, dlaczego do tej pory nie grał i jak to w ogóle możliwe, by być numerem cztery w hierarchii lewych obrońców w Podbeskidziu, sprawa wyjaśniła się od razu po rozpoczęciu drugiej połowy. Słowacki obrońca “Górali” podał piłkę do znajdującego się na czystej pozycji Formelli, a ten pewnie uderzył i poznaniacy wyszli na prowadzenie.
Trafienie na 1:0, a także wejście Pawłowskiego z Hamalainenem, zupełnie odmieniło obraz tego meczu. Co prawda nie oglądaliśmy wielu sytuacji podbramkowych, ale zapędy Podbeskidzia zostały zupełnie spacyfikowane. Lech kontrolował przebieg wydarzeń, a decydujący cios wyprowadził w końcówce, za sprawą – a jakże – wspomnianego duetu rezerwowych.
Co możemy napisać o Podbeskidziu? Grali tak, jak można było się spodziewać po drużynie, która zakończyła rundę zasadniczą na jedenastym miejscu. Agresji i determinacji starczyło jedynie na pierwsze 45 minut, a oparcie ofensywy o stałe fragmenty gry okazało się niewystarczającym pomysłem na Lecha. Inna sprawa, że nóż w plecy kolegom wbił Robert Mazan. Znamy lepsze drużyny, które miałyby problem z podniesieniem się po golu straconym w ten sposób.
Po ostatnim gwizdku obie drużyny były niepocieszone. Podbeskidzie musi odłożyć marzenia o grupie mistrzowskiej do przyszłego sezonu, natomiast Lech ostatecznie nie wdrapał się na pierwsze miejsce. Podopieczni Macieja Skorży zrobili swoje, ale w najbliższym czasie dwukrotnie zagrają z Legią w Warszawie.