Krótko Ryan Giggs zasiadał na stołku trenerskim Manchesteru United. Właściwie z jego rządów zapadła nam w pamięć tylko jedna akcja: gdy sam siebie wpuścił na boisko. Pośmialiśmy się wówczas, pośmiał się cały internet. Ale ciekawe ilu trenerom czasem w przypływie frustracji nie przejdzie przez myśl „ja bym to strzelił!”, „ja bym to obronił!”, „gdybym tylko mógł wejść na murawę, pokazałbym tym parodystom o co w tym wszystkim chodzi”. Wcale by nas nie zdziwiło, gdyby Hajto w ten weekend z zazdrością patrzył na korki, oglądając jak jego podopieczni zbierają ciężkie baty od Arki Gdynia.

Mark Bentley, szkoleniowiec Grays Athletic (siódmy poziom rozgrywkowy w Anglii) też uznał, że już nie ma co kombinować z taktyką, nie ma co wpuszczać jakiegoś gracza na boisko, tylko trzeba wejść osobiście i zrobić swoje. To zawsze specyficzna sytuacja – grać w jednej drużynie z trenerem. Wiele może pójść nie tak. Ale tym razem wszystko ułożyło się w taki sposób, że piłkarze muszą Bentleyowi kłaniać się w pas.
Tylko posłuchajcie: wzorem Giggsa, Bentley wpuścił sam siebie na boisko. Grays przegrywali 1:2, zostało do końca kilkanaście minut. Na dobry początek trener strzelił bramkę, która dała wyrównanie. Cóż, takie rzeczy się zdarzają, może i nie każdego dnia, ale jednak. To, co wyróżniło mecz, zdarzyło się później. Mianowicie bowiem golkiper Grays wyleciał za czerwoną kartkę, zmiennika wpuścić się nie dało, bo trener wykorzystał ostatnią zmianę na samego siebie. Ale szybko załagodził sytuację, samemu wchodząc do klatki i łapiąc jedenastkę. Bronił potem jeszcze ponad dziesięć minut i nic nie puścił. Zawodnikom najwyraźniej było już wstyd, że szkoleniowiec robi za nich wszystko, spięli się i zrobili gola. 3:2 stało się faktem, całkiem przyjemny powrót.
Tak Bentley zrealizował marzenie prawie każdego szefa szatni, na swój sposób – stał się idolem wszystkich trenerów, pisząc historię, którą mogą między sobą powtarzać. No i trzeba mu oddać – mało który szkoleniowiec tak przyczynił się swoimi działaniami do remontady.